O, Holender!

rozmowa z Redbadem Kljinstrą

Z Redbadem Kljinstrą o teatrze, "Supermarkecie", Dniu Królowej, Holandii i nie tylko rozmawia Jolanta Ciosek

Czy Pan wie, jaką ksywką określili Pana aktorzy Teatru im. J. Słowackiego, z którymi jesienią zrealizował Pan "Makbeta"?

Nie wiem. Moment, chyba Redbul.

Podoba się Panu?

Podobno "Redbul" dodaje skrzydeł... Redbad to imię króla Fryzji, ważnego w dziejach tej północnoholenderskiej krainy, z której pochodzi mój ojciec. Znaczy to samo, co słowiański Radzisław.

To, że rozumie Pan słowo "ksywką", świadczy o Pańskiej dobrej znajomości polszczyzny.

Dziękuję. To, że mówię po polsku, paradoksalnie zawdzięczam ojcu - Hoendrowi, nie mamie. Dla niej, tancerki, najważniejszy był język ciała. Ojciec, który sam perfekcyjnie opanował polski, chciał, żebym był dwujęzyczny. Mówił: "Zawsze w ostateczności będziesz mógł żyć z przekładów". I rzeczywiście, studiując w warszawskiej Akademii Teatralnej dorabiałem, tłumacząc podręcznik dla pielęgniarek.

Co znaczy słowo "lente"?

Po holendersku "wiosna", po włosku "spokój", "wyciszenie", "powoli". Jak rozumiem, nawiązuje pani do pierwotnej nazwy kawiarni, którą założyłem w Warszawie wraz z moim przyjacielem z Holandii. Przyjechał do mnie na chwilę w odwiedziny, ale zakochał się, ożenił, i został. W tej naszej kawiarni z założenia jest niemodnie: cicho (tj. bez wszędobylskiej muzyki) i powoli (tj. nikt nigdzie się nie spieszy). Ale żeby nie było tak jednoznacznie, zmieniliśmy niedawno nazwę na "Wiatraki".

Co, oprócz kawy, miele się w "Wiatrakach"?

Słowa i myśli... To jest miejsce stworzone dla rozmów, debat, spotkań "bez fanatyzmu" (to hasło obowiązujące w moim rodzinnym Amsterdamie) i dla pomilczenia. U mojej babci, we Fryzji, goście mogli siedzieć za stołem, pić kawę, i nic nie mówić. Tam cisza nie jest krępująca, inaczej niż w Polsce.

Dostrzega Pan nasze kłopoty w porozumiewaniu się?

Ta potrzeba zagłuszenia ciszy jest zastanawiająca. Byle jakim gadulstwem. Moja polska prababcia używała telefonu - jeszcze bakelitowego - wyłącznie do powiadamiania, że jest w domu. Wymianie myśli, rozmowom, służyły spotkania u niej. Staranność w komunikacji między ludźmi, współpraca, zespolenie oraz przedsiębiorczość, to jedne z tych najlepszych holenderskich cech, które chciałbym przenieść na polski grunt. Dlatego założyłem grupę twórczą "Supermarket", złożoną z aktorów, muzyków, malarzy... Spotykamy się często w "Wiatrakach" i rozmawiamy, dzielimy się pomysłami, tworzymy nowe projekty. Kawiarnia jest także siedzibą organizowanego przez nas dorocznego festynu "O, Holender", na wzór holenderskiego "Dnia Królowej", który przypada na 30 kwietnia. Szykujemy tradycyjne pomarańczowe dekoracje, przysmaki, teatrzyk kukiełkowy dla dzieci po polsku i holendersku. Radośnie świętowany Dzień Królowej służy przede wszystkim lokalnej, sąsiedzkiej integracji, której tak mało jest wciąż w Warszawie. Życie w swym pośpiechu strasznie nas miele, dlatego trzeba umieć się spotkać choćby podczas takich świąt. Staram się budować mój, nasz świat świadomie.

Pański bohater z "Na dobre i na złe", Raud Van Der Graaf, lekarz anestezjolog, którego dziadek był Polakiem i walczył pod Arnhem, przyjechał do Polski, bowiem obiecał dziadkowi, że nauczy się języka przodków. Pan język już znał, więc?


Przyjechałem do Polski, żeby doświadczyć teatru. Tak kiedyś powiedziałem. Skończyłem szkołę teatralną, wszedłem w teatr, a w tym czasie moi koledzy kupowali dobre auta, budowali domy. A ja żyłem teatrem i mieszkałem w mieszkaniu bez centralnego ogrzewania. I bez grosza przy duszy. Nie zauważyłem wówczas, jak bardzo komercjalizuje się w Polsce zawód aktora, czego nie mówię z zarzutem. Ja też wszedłem w film i seriale.

Został Pan przez rodzinę hojnie wyposażony na drogę?

O tak, otrzymałem wiele. Ojciec mój jest człowiekiem kreatywnym, co realizował... w doradztwie podatkowym. A mama, tancerka i choreograf, była twórcza w sensie dosłownym, artystycznym. Ich wspólną cechą była przedsiębiorczość. Uznawali, że świat zastany można zmieniać wedle własnych marzeń i wyobrażeń. Myślę, że to od nich przejąłem kapitał kreatywnego podejścia do życia, samodzielnego myślenia i nieustannego wymyślania czegoś nowego.

Powiedział Pan kiedyś, że Holendrzy dążą do niezależności od wszystkich i wszystkiego; nie znoszą być dłużnikami kogokolwiek - co Pan miał na myśli?

Uczucia. Jeśli tam kogoś obdarujesz jakimś uczuciem, emocją, natychmiast otrzymasz coś w zamian od obdarowanego. Moja mama była inna. Ona, po polsku, dawała i nie chciała niczego w zamian. Nie oczekiwała, a nawet nie chciała rewanżu - była bezinteresowna O tym, jak była postrzegana z tą swoją jakże polską cechą, przekonałem się po jej tragicznej śmierci, gdy na pogrzeb przyszły tłumy ludzi, którzy coś jej zawdzięczali.

Czego brakuje Panu najbardziej w Polsce?

Holenderskiej precyzji i "zniuansowania" w komunikacji. Ona w Holandii jest oczywistością, w Polsce trzeba ją ustanowić jako zasadę. Ale jest coraz lepiej, chaos powoli zaczyna przegrywać z porządkiem. W Warszawie z tą komunikacją jest lepiej niż w Krakowie: chyba tempo życia, ciśnienie pieniądza ją wymusza W Krakowie istnieje swoisty "bezczas" na wszystko, z czym nigdzie dotąd się nie spotkałem.

Dostrzega Pan u nas jakiś nadmiar?

Może nadmiar osobowości - to, że każdy chce manifestować siebie. Bez względu na to, czy ma, czy nie ma czegoś istotnego do powiedzenia. Dla mnie jest to szczególnie widoczne w przestrzeni teatru, filmu, w ogóle sztuki, gdzie panuje duch zawziętej rywalizacji, zamiast współpracy.

Jednak jest Pan tutaj już dwadzieścia lat...

Skończyłem szkołę teatralną, wszedłem w teatr. Najpierw w "Studio" Grzegorzewskiego, później "Rozmaitości" Jarzyny, do niedawna byłem w "Nowym" Warlikowskiego. W tym czasie moi koledzy kupowali dobre auta, budowali domy.

Grał Pan w głośnych spektaklach Krzysztofa Warlikowskiego: w "Oczyszczonych" Kane, "Burzy" Szekspira czy w "Kramie" Levina. Czuje się Pan "jego" aktorem?


W jakimś sensie tak. Tematy, które podejmował, bardzo bolesne, za bardzo nawet, były też moimi. Forma spektaklu, przez niego wypracowywana, też była dla mnie bardzo ciekawa. Potrafi zaakceptować aktora w całości: jako człowieka i jako artystę. Bez względu na poziom umiejętności, bowiem człowiek jest u niego najważniejszy. Warlikowski to reżyser - ogrodnik: sadzi, podlewa i czeka aż urośnie. Niczego nie wymusza, daje totalną wolność twórczą.

Jest przeciwieństwem Grzegorza Jarzyny, u którego zagrał Pan w wybitnym "Festen"?

Tak. Żelazna precyzja Grześka, umiejętność budowania skomplikowanych konstrukcji scenicznych, także napięcia wskazującego na rolę podświadomych lęków, są imponujące. To reżyser - konstruktor. Chciałbym jeszcze wspomnieć Jerzego Grzegorzewskiego, któremu bardzo dużo zawdzięczam. Traktował aktora równoważnie z tekstem, kawałkiem skrzydła będącego scenografią - jako element żywego obrazu, który umieszczał w czasie i przestrzeni. To było dla mnie fascynujące, nie do podrobienia.

Trzeba przyznać, że w swoich reżyserskich pracach od początku szukał Pan własnego, niepodrobionego języka: w naturalistycznym, "nasyconym" aktorstwie, w budowaniu niepokojącego napięcia, w rozciąganiu czasu, w zmiennych, muzycznych rytmach. "Made in China" O\'Rowe\'a wyinterpretował Pan jako walkę o godność na dnie upadku, "Gry" Mazyi były o prawdzie i odpowiedzialności młodych ludzi, sprawcach gwałtu, "lll" Mana składało się z kilku wyciszonych relacji o rodzinnej zbrodni. Granice człowieczeństwa, współczesny wymiar ludzkiego upadku i próby podnoszenia się z niego - czy to są tematy interesujące Pana najbardziej?

Teatr otwiera w nas różne pokłady wrażliwości czy zmysłów, pozwalając nam przeżyć rzeczy, których nie potrafimy rozwiązać zwykłą analizą, rozumem. O teatrze zawsze mówiło się, że przynosi katharsis. Zmaganie się z takimi tematami służy osiągnięciu owego katharsis. One nas bolą, dotykają, i o to właśnie chodzi.

Czym dla Pana jest reżyserowanie?

- Traktuje reżyserię jako płodozmian. Nauczyła mnie tego ciocia - rzeźbiarka: "od czasu do czasu muszę namalować obraz" - mawiała, jakby się usprawiedliwiając. Taki płodozmian powoduje, że możemy z dystansu innej dyscypliny spojrzeć na nasze główne zawody, pozwala na "skok w myśleniu".

Czy Pańska dwukulturowość ma jakiś wpływ na realizacje teatralne?

Powiem tak: reżyserując w Krakowie "Makbeta" z jednej strony inspirowałem się "Burzą" Szekspira w inscenizacji Warlikowskiego (grałem w niej Ferdynanda) - bardzo polskim teatrem, z drugiej zaś "Tragediami rzymskimi" - wybitnym przedstawieniem przygotowanym u nas, w Holandii. Dwa różne kulturowo podejścia do otwierania tekstu Szekspira. Byłem ciekaw, czy jest jakiś wspólny mianownik. Osadziłem "Makbeta" w zaklętym teatrze Słowackiego, czyli w Polsce. Fascynuje mnie to, że miejsce, w którym odbyła się prapremiera "Wesela" nadal jest symbolem niemocy tego kraju. W środku cudowni ludzie. Ze wszystkich stron atakowani, wyśmiewani i poniżani. Makbet to Polak, który tak bardzo chciałby być nowoczesny, do czegoś dojść, używać zdobyczy techniki. Brakuje mu natomiast wizji kraju.

Powiedział Pan: u nas w Holandii. A może jednak: u nas w Polsce?


Moje serce nie jest rozdarte, bije i tam, i tu. Językowa i kulturowa wielość buduje i wzbogaca moją tożsamość. Będąc w Polsce, jestem bardziej Holendrem, w Holandii bardziej Polakiem. Tylko poza tymi krajami jestem jak wszyscy - cudzoziemcem. I może taki właśnie status najbardziej by mi odpowiadał?

Jolanta Ciosek
Dziennik Polski
17 maja 2011
Portrety
Redbad Klijnstra

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...