O kobietach na Festiwalu
3. Koszalińskie Konfrontacje Młodych "m-teatr"Teatralne, nocne dyskusje w koszalińskiej Centrali Artystycznej podczas festiwalu m-teatr chyba nigdy nie były bardziej zażarte niż te, odbyte późnym czwartkowym wieczorem. Spotkali się tu zarówno wielbiciele górnolotnego, pseudo-naukowego słownictwa, jak i racjonaliści potrzebujący konkretów. Dało to iście wybuchową mieszankę, a powodem sprzeczek był wyjątkowy spektakl z odkrywczą formą, o której zapewne jeszcze niejedno usłyszymy, czyli "Magnificat".
Zaczęłam od końca, więc wróćmy do początku. W czwartek 14 czerwca rozpoczęły się dwudniowe warsztaty teatralne dla nauczycieli i opiekunów grup teatralnych prowadzone przez Sebastiana Świądra i Magdalenę Szpak, członków warszawskiego Stowarzyszenia Pedagogów Teatru. Przekazywali uczestnikom swoje doświadczenie w prowadzeniu grup teatralnych, uczyli, jak wykorzystywać przestrzeń, by stała się środkiem przekazu, a nade wszystko przekonywali, że teatr musi być miejscem przełamywania tabu, rozmowy o rzeczach trudnych i ważnych.
Czwartkowy wieczór otworzył „Projekt II: Magnificat” Chóru Kobiet Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego wyreżyserowany przez Martę Górnicką, który rzucił widzów na kolana. Reżyserka, którą wcześniej można było znać raczej ze świetnego albumu „Tango 3001” niż z eksperymentów teatralnych nie dość, że wybrała niezwykle kontrowersyjny i aktualny temat, to stworzyła niesamowitą, uniwersalną i zupełnie nową formę.
Chór złożony z dwudziestu dwóch kobiet na wzór chóru antycznego komentował rzeczywistość. Wyśmiewał komercyjne tendencje Kościoła i wykorzystywanie przez niego wizerunku Matki Boskiej oraz krytykował utrwalony przez wieki obraz kobiety. Określił macierzyństwo jako utratę indywidualności, wyszydzał wykorzystanie kobiecego ciała w reklamach, drwił ze sprzedawania „fajnych medalików z Matką Boską” przez Allegro i zakłamania religijnego Polaków oraz opisywał postrzeganie kobiety przez świat. Kobieta jest przecież istotą, która uwielbia plotkować, robić zakupy, gotować, opiekować się dziećmi, być dobrą żoną i matką. Są to dość popularne hasła feministek, lecz wykrzyczane, wyśpiewane i wyszeptane przez inteligentne kobiety, z których każda była osobną indywidualnością z własną mimiką, barwą głosu i interpretacją tych samych słów, nabrały niesamowitej mocy rażenia.
Chór bawił się słowem i dźwiękiem, awangardowo wyszukiwał nowych znaczeń i brzmień. Pojawiły się zarzuty, że forma przerosła treść, jednak wielu widzów nie uważało tego za wadę. Tak innowacyjny rodzaj gry, czysty, pozbawiony multimediów, gdzie wszystkie uniesienia są dziełem tylko i wyłącznie człowieka, jego strun głosowych, mięśni, języka, płuc, zafascynował wielbicieli teatru, ponadto jest genialnym sposobem na przekazanie wielu treści, szczególnie tych, które wydają się już przestarzałe i nieważne. Wydaje się, że moc Chóru nawet im nada nowy wymiar. Przyznaję szczerze, ciężko opisać ten fenomen. Trzeba usłyszeć to połączenie zrytmizowanej mowy i melodii sakralnych oraz zobaczyć idealne zgranie grupy kobiet, z których każda pracuje w innym zawodzie, ma inne zainteresowania, ale które łączy pragnienie przekazania czegoś ważnego.
Kolejny spektakl z wielu powodów można uznać za zupełne przeciwieństwo „Magnificat”. Był to pełen sentymentu monodram Katarzyny Zielińskiej reżyserowany przez Sławomira Batyrę pod tytułem „Rewolucja Balonowa”, w której trzydziestolatka wspomina swoje dzieciństwo przypadające na transformację ustrojową. Prowokuje wiele porozumiewawczych uśmiechów, wybuchów radości, śmiechów spowodowanych peerelowskimi absurdami i zachowaniami charakterystycznymi dla Polaków zdziwionych dobrami Zachodu. Dziewczyna z nostalgią wspomina dawne czasy, wydaje się, że wolałaby w nich pozostać. Nie czuje się dorosła, nie stworzyła żadnego trwałego związku, nie potrafiła być odpowiedzialna. Jej rodzice doskonale odnaleźli się w nowym, piękniejszym świecie wolnej Polski, ojciec piął się po szczeblach kariery, a matka zakochała się w dietach i tańcu brzucha, a właściwie instruktorze tańca brzucha. Ojciec opuścił matkę, matka zakochała się w psie, który razem z nią zaczął chodzić na kurs tańca brzucha, świat był piękny. Kobiety są teraz przecież niezależne, żyją w zgodzie z samą sobą, osiągają harmonię ducha i samorealizację.
Choć na ekranie za aktorką pojawiały się twarze Wałęsy, Jaruzelskiego czy Kaczyńskich spektakl nie traktował o politycznych aspektach transformacji, nie miał też na celu wspólnego wspominania absurdów PRLu, naiwności Polaków czy seansów Kaszpirowskiego. Za zasłoną sentymentalnego uśmiechu pokazał reakcję ludzi na dobrobyt. Pod wpływem olbrzymiej ilości produktów, tego, że na półkach jest wszystko, wszechogarniającej bylejakości i błyskania kolorowych światełek przyciągających wzrok, bilbordów z półnagimi kobietami, głupich reklam i kolorowych pisemek powoli następuje rozpad więzi międzyludzkich. Umyka nam umiejętność rozmowy, oddania siebie drugiej osobie, zaufania i bycia odpowiedzialnym. Hasła samorealizacji, sukcesu i niezależności są przykrywką dla strachu przez odpowiedzialnością i stworzeniem więzi. Współczesny świat choruje na strach przed dojrzałością. Wszyscy dorastają, idą na studia i do pracy, biorą udział w wyścigu szczurów, ale coraz mniej osób dojrzewa i tworzy trwałe, pełne miłości związki. Wzrastająca liczba rozwodów i rosnący procent samotnych jest powodem tego, że coś się w nas złamało. Główna bohaterka marzy za dzieciństwem, gdzie ojciec specjalizujący się w historii Francji opowiadał zawsze tę samą bajkę, a mama robiła zawijańce z ogórkiem kiszonym. A może nie jest tak, że to napływ zachodniej cywilizacji coś w nas zniszczył? Może niezależnie od roku urodzenia wszyscy w pewnym momencie życia czujemy to samo? Może to nazywa się dojrzewanie?
Monodram otrzymał ciepłe przyjęcie. Szczególnie rozbawieni byli trzydziestolatkowie, o których właściwie był ten spektakl. Często rozlegały się śmiechy, czasem jakieś komentarze. Jednak w rozmowach po przedstawieniu dominowała tematyka PRLu, refleksja o upadku więzi pojawiała się bardzo rzadko.