O Legnicy i teatrze

rozmowa z Jackiem Głombem

Lokalna historia ujęta w spektaklu dobrze stworzonym, zawsze zyska wymiar uniwersalny. Trzeba tak opowiadać o świecie, żeby w tej historii mogła oglądać się cała Polska. A w Legnicy jest wciąż o czym opowiadać. Niedawno zaczęliśmy się przymierzać do opowieści o ludziach z byłej Jugosławii, którzy po wojnie przyjechali do Polski

Z dyrektorem legnickiego Teatru Modrzejewskiej Jackiem Głombem rozmawia Piotr Piluk.

Potrzeba określania własnej tożsamości poprzez narodowość i świadomą relację z najbliższym otoczeniem czyli małą ojczyzną jest zjawiskiem, które w ostatnich latach bardzo się w Polsce nasiliło. Jacek Głomb równocześnie obserwował ten proces i uczestniczył w nim w Legnicy, a to specyficzne miejsce na mapie Polski. W ten sposób zdobył dodatkową wiedzę o tym mieście i lepiej je rozumie. Może też przekazać ją następnemu pokoleniu, aby posiadało własną tożsamość lokalną – o ile tego potrzebuje. Dlatego powstał Ośrodek Nowy Świat. Dlatego w legnickim teatrze znalazło się miejsce na spektakle metaforycznie przedstawiające miasto i historie jego mieszkańców, które stanowią rodzaj tajemniczych opowieści i na nowo określają rzeczywistość.

Piotr Piluk: Pamięta pan swoje pierwsze kontakty z Legnicą? Czy miały walor odkrycia?

Jacek Głomb: Żadnej wiedzy o Legnicy nie miałem przed przyjazdem tutaj. To był przypadek, długo można by o tym opowiadać. Mało to związek z moimi wcześniejszymi kontaktami zawodowymi – najpierw otrzymałem propozycję bycia zastępcą kierownika artystycznego. Wtedy jeszcze nasz teatr nazywał się komicznie – Centrum Sztuki-Teatr Dramatyczny. Potem mnie tutaj chwilę nie było i kiedy wróciłem, w sierpniu 1994 r. – zostałem dyrektorem. Miałem absolutnie stereotypowe wyobrażenie o Legnicy. Wydawało mi się, że jest to jakieś betonowe miasto zajęte przez Armię Czerwoną. I kiedy wjeżdżaliśmy tu z kolegą, pamiętam – trabantem – lał deszcz i zobaczyłem te dziewiętnastowieczne kamienice, to nagle zrozumiałem, że jest to zupełnie inne miasto. A kiedy szedłem po tych schodach do teatru – to się w tym miejscu po prostu zakochałem. I nie ma w tym stwierdzeniu kokieterii.

Zakochanie bardzo często szybko mija. A u pana, jak z tym było?

Kiedy przyjechaliśmy tu z moją żoną, scenografką Małgorzatą Bulandą i zaczęliśmy chodzić po Legnicy, to nam się oczy szeroko otworzyły. Pochodzimy z Galicji, z Tarnowa konkretnie, a to zupełnie inny świat. Legnica nas zachwyciła w sensie estetycznym. Weszliśmy do kościoła mariackiego (ewangelickiego), pomyśleliśmy, że zrobimy tam spektakl. I tak się stało. To była „Pasja” według Mieczysława Abramowicza, nasz pierwszy spektakl z serii realizacji poza budynkiem teatru. W ogóle już wcześniej mieliśmy doświadczenia w robieniu teatru poza teatrem i Legnica dobrze się do tego nadawała ze swoimi dziwnymi przestrzeniami – zdegradowanymi halami przemysłowymi, opuszczonymi magazynami, nieczynnymi kinami, nie mówiąc już o klasyce gatunku: kościołach czy zamku. Postanowiliśmy wejść do tych przestrzeni z teatrem, licząc na to, że ludzie tam przyjdą. I to się udało. Chociaż, kiedy tu przyjechaliśmy nikt za bardzo w Legnicę nie wierzył, była w cieniu Wrocławia – podobnie z resztą, jak Tarnów w cieniu Krakowa. Wszystko co wrocławskie zawsze było lepsze, łącznie z pomysłem, żeby nasz teatr nie miał własnych aktorów.

Udało się panu tę sytuację chociaż częściowo zmienić?

Ludzie przyjeżdżają i zachwycają się Legnicą. Jednak jej architektura jest popękana, w jakiś sposób. Struktura miasta jest bardzo różna i to znajduje przełożenie na architekturę – niemiecką secesję, niemal industrialne formy z czasów radzieckich i to, co polskie władze popsuły w tym mieście w czasach PRL. To nie jest miasto, które miało szczęśliwą historię, zatem struktura – nazwijmy ją duchową – też jest popękana. Za czasów niemieckich była to stateczna siedziba rejencji, gdzie bogaci Niemcy będący rentierami przyjeżdżali dożywać swoich dni w przyjemnym otoczeniu. Dziś jest inaczej. Tę wiedzę o Legnicy staramy się też upowszechniać.

Czy Legnica z połowy lat dziewięćdziesiątych była pana zdaniem miastem wielokulturowym? A może nie miało to żadnego znaczenia?

Oczywiście, że tak. Wtedy jeszcze nie było tej całej mody na wielokulturowość, niedawno skończył się PRL, który nie sprzyjał jej manifestowaniu. PRL licencjonował działalność mniejszości. Dopiero na początku lat 90. ludzie zaczęli odkrywać swoją tożsamość, budzić się – na przykład Łemkowie. Jedno z pierwszych spotkań z mniejszościami, na które przyjechał ówczesny wiceminister kultury Michał Jagiełło, odbyło się właśnie tutaj – u nas w teatrze. Bardzo ważnym zjawiskiem jest, kiedy rzeczywistość kulturową, społeczną tworzą różni ludzie. Dlatego zaangażowałem się w takie działania. Wtedy już też wiedziałem o tej legendarnej Legnicy z lat 60., w której mówiło się wszystkimi możliwymi językami. Anda Rottenberg, która pochodzi z Legnicy, i z którą się przyjaźnię, nawet żartuje, że najmniej mówiło się po polsku. Wtedy też zacząłem odkrywać tę różnorodność Legnicy. Poznałem ludzi z łemkowskiego zespołu Kyczera, Szymona Rajchmana z TSKŻ, Jurgena Gretschela z mniejszości niemieckiej, ale także Rosjan, którzy tu zostali – większość wyjechała, w końcu byli okupantami, ale kilkadziesiąt osób zostało. Z dumą mogę powiedzieć, że do tej pory przedstawiciele mniejszości narodowych są naturalnymi sojusznikami teatru przy rozmaitych działaniach.

Czy Festiwal Mniejszości Narodowych i Etnicznych „Europa bez granic” był potrzebny miastu?

Tak, ten festiwal był w latach 90., teraz nazywa się inaczej – „Świat pod Kyczerą”, nie organizuje go też teatr, tylko Jerzy Starzyński i społeczność Łemków. Jest to duże wydarzenie na skalę międzynarodową. Legnica jest bardziej wielokulturowa, niż inne polskie miasta.

Jest to autentyczne, czy wykreowane?

Myślę, że jednak autentyczne. Niemcy tu zostali – ci którzy nie wyjechali, bo byli u siebie, Rosjanie – teraz już w sposób naturalny też tu są, szczególnie po sukcesie filmu „Mała Moskwa”, Łemkowie i Ukraińcy – akcja „Wisła” ich tu przygnała, więc też są u siebie, Grecy trafili jako uchodźcy, Żydzi jako repatrianci. Ponieważ Legnica nie jest dużym miastem, to pewne rzeczy widać tu wyraźniej.

Co stanowiło impuls do pańskiego spektaklu „Ballada o Zakaczawiu”?

Wszyscy właściwie uczyliśmy się Legnicy. Poznawałem to miasto sam, także przez realizację przedstawień w różnych miejscach poza teatrem. Nie miałem właściwie żadnych przewodników. Nie tak dawno legniczanie nie mieli jeszcze świadomości, jakie jest ich miasto, które ludzi przyjezdnych często zachwycało. Na tym polega siła naszych przedstawień – uczyliśmy się tego miasta. Naszą swoistą legnicką trylogię stanowią „Ballada o Zakaczawiu”, „Wschody i Zachody Miasta” i „Łemko”. Pierwszy spektakl był najistotniejszą konfrontacją z Legnicą z pozycji teatru – pracując nad tym spektaklem rozmawialiśmy z bardzo różnymi ludźmi – i z prokuratorem, i ze złodziejem, i z księdzem i z nieformalnym przywódcą dzielnicy... Nagle się okazało, że w Legnicy wszyscy w jakimś stopniu są z Zakaczawia – ktoś się tam urodził, albo miał kochankę, albo chodził do szkoły czy mieszkał. Ludzie, którzy dziś mieszkają w pięknych willach opowiadali mi o Zakaczawiu, takie historie, że… aż trudno uwierzyć!

Na czym polega niezwykłość Zakaczawia?

Wie pan, to jest trochę odpowiednik warszawskiej Pragi czy łódzkich Bałut. Mitologia miejsca, które ostatnio niestety mocno postarzało się, tak jakby reszta miasta skazała je na zagładę. Teatr nie jest od opowiadania prawdy, teatr jest od mitologii, ludzkich opowieści. „Ballada o Zakaczawiu” jest świadomym mitologizowaniem, po to, żeby temu światu nadać tożsamość. Zakaczawie to była dzielnica cudów, opowiadał mi o tym jeden z komendantów Milicji Obywatelskiej. Wyniesiono z domu mężczyznę z łóżkiem i w tym czasie okradziono. Lokalni przestępcy, kiedy milicja przyjeżdżała na interwencję, zmieniali numery domów, żeby patrol nie mógł się połapać. I tak dalej, można by długo opowiadać. Te anegdoty wykorzystaliśmy w spektaklu i jego wersji telewizyjnej. Od tamtego czasu mocno wyspecjalizowałem się w pokazywaniu lokalnych historii. Zrobiłem „Zapach żużla” w Gorzowie Wielkopolskim, a teraz pracuję nad opowieścią o Ślepym Maksie w Łodzi.

Czy w teatrze te historie zyskują wymiar uniwersalny?

Tak. Lokalna historia ujęta w spektaklu dobrze stworzonym, zawsze zyska wymiar uniwersalny. Trzeba tak opowiadać o świecie, żeby w tej historii mogła oglądać się cała Polska. Na początku pracy nad „Balladą o Zakaczawiu”, byłem przekonany, że robię spektakl lokalny, ważny dla legniczan. Dopiero potem się okazało, że opowiadamy ważną dla Polski historię. Ten sukces mnie zaskoczył, pewnie był skutkiem potrzeby przyjrzenia się Polsce prowincjonalnej. To się wtedy u nas zaczynało.

Jak wygląda kwestia określania tożsamości we „Wschodach i Zachodach Miasta”?

Byliśmy już bogatsi w doświadczenia. W 2003 r. mieliśmy dwa teatralne jubileusze: istnienia budynku teatru i działalności sceny polskiej. I żeby uniknąć akademii rocznicowej, postanowiliśmy zrobić spektakl o Legnicy widzianej przez pryzmat teatru. Ten pomysł rzucił i sztukę napisał Robert Urbański, dramatopisarz, obecnie kierownik literacki teatru, jedna z najważniejszych jego teraźniejszych postaci. To była zupełnie inna opowieść, niż w „Balladzie o Zakaczawiu” – niewiele miast ma spektakl o własnym teatrze.

A scena na Nowym Świecie? Też ma swój spektakl…

Tak, tylko w tej legnickiej opowieści nie można ludzi zanudzić jedną estetyką. Dlatego stworzyliśmy Ośrodek Nowy Świat, w którym opowiada młodzież. Prowadzi go Magda Pietrewicz, etnolog. „Historia Nowego Świata” powstała w wyniku rozmów z różnymi ludźmi z ulicy Nowy Świat, młodzi ludzie poznali ich indywidualne historie – polskie, niemieckie, żydowskie. Są one fundamentami tego spektaklu.

Co myśli pan o wielkiej ilości festiwali kultury żydowskiej w Polsce? Przecież na ogół są to wytwory kultury polskiej sięgającej po inspirację tematyką żydowską. A to istotna różnica. Często takim produkcjom towarzyszy kompletna ignorancja dla wiedzy o kulturze żydowskiej. Dobrze, że budzi ona szerokie zainteresowanie, ale jakość też ma znaczenie. Zgodzi się pan z tym?

Pewnie ma pan rację. Z drugiej strony w ten sposób powstają pewne pomosty. Bez wątpienia trzeba możliwie głęboko wejść w ten świat, którego się nie zna, ale też opowiadać o nim po swojemu, z własną wrażliwością. To oczywiście nie zawsze musi się podobać. Zawsze można być oskarżonym o powielanie stereotypów.

Gdzie pana zdaniem, jako reżysera, tkwi istota teatru w dzisiejszych czasach?

Zacznijmy od innej sprawy – teatr nie jest dziś najmodniejszą ze sztuk. Natomiast przetrwał już tyle rewolucji, że o jego przyszłość się nie obawiam. W teatrze człowiek ciągle rozmawia z człowiekiem i to jest ponadczasowe.

Czy w pogoni za wielokulturowością nie zapominamy o kulturze większości, o polskości?

Na to pytanie można odpowiadać godzinami. Z natury kultura polska jest wielonarodowa. Czy Julian Tuwim jest poetą polskim czy żydowskim? Kiedy pracowałem nad „Kwiatami polskimi” w ogóle mnie to nie interesowało, ważniejszy był obraz Łodzi i lodzermenszów. W tym wszystkim musi być zarysowana tożsamość, ale wszyscy jesteśmy obywatelami jednego kraju. Dobrze, że te różne elementy się mieszają, to nas wzbogaca. A w Legnicy jest wciąż o czym opowiadać. Niedawno zaczęliśmy się przymierzać do opowieści o ludziach z byłej Jugosławii, którzy po wojnie przyjechali do Polski.

Jacek Głomb jest reżyserem i dyrektorem teatralnym. Urodził się w 1964 r. w Tarnowie. Ukończył studia historyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim i reżyserię na PWST w Krakowie. Od sierpnia 1994 r. jest dyrektorem Teatru Modrzejewskiej w Legnicy. Do ważniejszych wyreżyserowanych przez niego spektakli należą: „Pasja” według Mieczysława Abramowicza (1995) wystawiona w zabytkowym legnickim Kościele Mariackim, a następnie grana w świątyniach na terenie całego kraju, „Zły” według Leopolda Tyrmanda (1996) wystawiony w starej poniemieckiej fabryce amunicji, „Don Kichot Uleczony” Krzysztofa Kopki (1997), „Koriolan” (wspólnie z Krzysztofem Kopką) według Williama Szekspira (1998) zrealizowany na terenie byłych pruskich, a następnie radzieckich koszar wojskowych, „Ballada o Zakaczawiu” własnego autorstwa oraz Krzysztofa Kopki i Macieja Kowalewskiego (2000), grana w nieczynnym kinie Kolejarz, „Hamlet, Książę Danii” (wspólnie z Krzysztofem Kopką) według Williama Szekspira (2001) w zrujnowanej sali teatralnej, „Obywatel M – historyja” (2003) Macieja Kowalewskiego, inspirowana życiorysem byłego premiera Leszka Millera, „Wschody i Zachody Miasta” (2003) i „Szaweł” (2004) Roberta Urbańskiego, „Otello” według Williama Szekspira (2006) oraz „Łemko” Roberta Urbańskiego (2007) w byłym teatrze varietes na Zakaczawiu. Wystawił też głośne „Zabijanie Gomułki” według Jerzego Pilcha (2007) w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze oraz sztukę Iwony Kusiak „Zapach żużla” w Teatrze im. J. Osterwy w Gorzowie (2009). Ostatnim dziełem teatralnym Jacka Głomba jest „Marsz Polonia” wg Jerzego Pilcha w łódzkim Teatrze Powszechnym (2011).

Jacek Głomb za swą działalność reżyserską był wielokrotnie nagradzany. Otrzymał m.in. nagrodę za reżyserię „Złego” na III Ogólnopolskim Konkursie na wystawienie polskiej sztuki współczesnej w 1997 r., za inscenizację „Koriolana”, według Fundacji Theatrum Gedanense najlepszego spektaklu szekspirowskiego w Polsce w sezonie 1998/99. „Ballada o Zakaczawiu” zwyciężyła w VII Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, a za jej reżyserię Jacka Głomba uhonorowano w 2002 r. najbardziej prestiżową w Polsce nagrodą reżyserską im. Konrada Swinarskiego, przyznawaną przez Miesięcznik „Teatr”. „Otello” przyniósł mu laur najlepszego reżysera X Międzynarodowego Festiwalu Szekspirowskiego w Gdańsku (2006), „Zabijanie Gomułki” zaś nagrodę reżyserską XIII Ogólnopolskiego Konkursu na wystawienie polskiej sztuki współczesnej. Trzy z przedstawień Jacka Głomba – „Pasja”, „Ballada o Zakaczawiu” oraz „Wschody i Zachody Miasta” – zostały przeniesione do telewizji, dla której zrealizował też widowisko muzyczne „Kwiaty polskie” (2005). W 2007 r. po raz pierwszy, a dwa lata później po raz drugi, Jacek Głomb zorganizował w Legnicy Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Miasto”.

Ponadto Jacek Głomb był dyrektorem artystycznym XI Ogólnopolskiego Festiwalu Komedii „Talia” w Tarnowie (2008) oraz jurorem festiwali teatralnych. W Legnicy kreuje też działania społeczne, był inicjatorem powstania Ośrodka Nowy Świat w byłym WDK (kiedyś siedzibie żydowskiego teatru im. Gersona Dua), założył też swoją Fundację „Naprawiacze Świata”. W 2008 r. nakręcił swój debiutancki film fabularny „Operacja Dunaj”, którego światowa premiera odbyła się na festiwalu w Karlowych Warach w lipcu 2009 r. Od tej pory film odwiedził festiwale w Polsce, Czechach, Bułgarii, Niemczech, Austrii, Portugalii, USA, Turcji, Indiach, na Islandii i na Litwie.

Od redaktora @KT-u:

Słowo Żydowskie - dwujęzyczny miesięcznik Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce wydawany w Warszawie od 1992. Stanowi kontynuację wydawanego do 1991 Fołks Sztyme. Część artykułów drukowana jest w języku polskim, część w jidysz. Pierwotnie ukazywał się jako dwutygodnik. Od 2002 pismo stało się miesięcznikiem. Redaktorem naczelnym pisma jest aktualnie Artur Hofman, zaś Piotr Piluk - kierownikiem działu polskiego. Pismo o takim samym tytule ukazywało się w Polsce przed wojną.

Piotr Piluk
Słowo żydowskie 8/12
13 września 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...