O męskości

"Ziemia obiecana" - reż. Wojciech Kościelniak - Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie

Nauczyliśmy się ze szkolnych opracowań do opasłej powieści Władysława Stanisława Reymonta, że głównym bohaterem "Ziemi obiecanej" jest Łódź, agresywnie rozwijające się kapitalistyczne miasto. Kto spodziewa się zobaczyć odzwierciedlenie owych streszczeń na deskach teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, ten może się rozczarować. Łodzi nie ma, proszę się nie łudzić

Na scenie trzy prostokąty, a w nich na wznak leżących trzech młodzieńców. Ze snu wyrywa ich nowy dzień pracy. Ubierają się i będą podbijać świat, niekoniecznie ramię w ramię. Karol Borowiecki (Rafał Szumera) jest już gotowy. Znamy go – czarny garnitur wygląda współcześnie, brak mu tylko take-away coffee i komórki. Kobietę już ma, niejedną. Moryc Welt (Marcin Kątny) walczy z marynarką, źle mu z oczu patrzy od pierwszej chwili. Jego też znamy – małego spryciarza, cwaniaczka. Wstaje także Maks Baum (Dawid Kartaszewicz) – niby nic do niego nie dociera, niby jeszcze śpi, ale budzi się akurat w sam raz na uścisk dłoni Karola. Karol podaje dłoń Maksowi, a Moryc Karolowi. Na koniec zaciskają piąstki z radości. Tak zaczynają dzień prawdziwi mężczyźni. Już wiedzą, że będzie biznes.

W tle kręcą się koła zębate maszyn, obecne jedynie w formie hologramu. Słychać ich miarowe odgłosy. Nie rozpraszają widza. Elementy mechaniczne maszyn widoczne są w zmianach scenografii, jednak i one wykorzystane zostają na zasadzie synekdochy, zamiast całej fabryki – jedna dźwignia. Podobna zasada budowy scenografii widoczna jest w całym spektaklu: zamiast salonów – fortepian, na którym się gra, zamiast dworku, ogrodu, gospodarstwa w Kurowie – charakterystyczny ruch kurzej szyi. W wielu momentach tylko pusta scena, umownie dzielona na  przestrzeń powozu, podwórka, widowni teatralnej, przestrzeń estrady. Jako że Ziemia Obiecana w reżyserii Wojciecha Kościelniaka jest spektaklem muzycznym, kolejnym wystąpieniom towarzyszy orkiestra, która zostaje wyeksponowana w kulminacyjnym momencie przedstawienia. Lecz nim to nastąpi, na scenę wjeżdża Bucholc (Tomasz Wysocki) „niby jakiś gad potworny, skręcony w kłębek, z szybkością szaloną rozpryskując stalowymi błyskami”. Tak Reymont opisuje jedno z kół maszyny, a opis dziwnie pasuje do wybranej przez Kościelniaka stylizacji postaci Bucholca – wjeżdżającego na scenę na wózku inwalidzkim. Popychany przez służącego Augusta (Rafał Sadowski), którego nazywa „kundlem”, przejeżdża Bucholc przez piekło własnych, zmaterializowanych na scenie, wyziewów. A może wyziewów potężnego cielska miasta-potwora… Jakaś złośliwa bogini Erynia (czy raczej zwykły ptak, papuga?) oplątuje mu szyję, łasi się do nóg. Nie opuszcza go.

Taki jest Bucholc – prawdziwy mężczyzna, który albo głaszcze albo się gniewa (znamienna jest scena, w której sapiąc z wysiłku bije laską swego służącego). Nie znosi sprzeciwu i ma potrzebę dominacji, choć być może jest to jedna z niewielu jego emocjonalnych potrzeb, które ma szansę zaspokoić, bo nawet pupil – Karol Borowiecki – nie pozostaje w jego towarzystwie na dłużej, niż jest to konieczne. Powody agresji Bucholca mogą być różne i w zależności od nich widz ma prawo interpretować tę postać wedle własnej oceny. Solówka uwydatnia jego demoniczną naturę: Bucholc sapie i wydaje z siebie zwierzęce dźwięki. Można by dopatrywać się tendencyjności w owej kreacji, jednak dzięki przekonywującej grze Tomasza Wysockiego, Bucholc staje się postacią możliwą.

Kolejne solówki w dość tradycyjny sposób pozwalają zaprezentować się poszczególnym bohaterom. Muzyka Piotra Dziubka skłania do podrygów, a choreografia Beaty Owczarek i Janusza Skubaczkowskiego odbiera naturalność postaciom. Istnieje więc niebezpieczeństwo, że dramat rozpłynie się w skocznych rytmach. Ale jakoś się nie rozpływa i nie ulega teatralizacji. Postaci są przerysowane, momentami doprowadzone do granic groteskowości, jednak, dzięki subtelności gry aktorskiej, zachowują indywidualne rysy osobowości. I to chyba jest najciekawsze – świadome użycie konwencji. Konwencjonalny jest bowiem rytm przedstawienia, który wyznaczają kolejne solowe wystąpienia. Materia tych wystąpień jest na tyle ciekawa, by utrzymać uwagę widza. Ziemia Obiecana to spektakl pełen treści, tej zawartej przez Reymonta w powieści, lecz na nowo zinterpretowanej przez Wojciecha Kościelniaka tak, by mogła się ona wydać ponadczasowa. W przedstawieniu, choć ośmielam się zwać je męskim, nie brakuje także barwnych postaci kobiecych. Lucy Zuker (Katarzyna Zawiślak-Dolny) i Mada Müller (Barbara Garstka) nie przypominają romantycznych kochanek. Za głośno krzyczą, za głośno się śmieją, za bardzo są nowoczesne w tych swoich falbaniastych sukniach. Wyjątek stanowi Anka (Anna Terpiłowska), blondwłosa Zosia Ziemi Obiecanej. Ma swoją solówkę nie gorszą od kabaretowo-estradowych wystąpień Lucy i komicznej kreacji Mady.

Kobiety są na ozdobę, bo Ziemia Obiecana Wojciecha Kościelniaka jest przede wszystkim zobrazowaniem świata mężczyzn, w którym różne problemy dotyczące męskości ścierają się ze sobą.

Potwór Bucholc cierpi na samotność. Stary Baum (Jerzy Światłoń) szuka po scenie niewidzialnych wnuków, śpiewając przy tym „Dziadzia tląbkę ma”. Młodzi przekonują, że trzeba inwestować. Müller (Krzysztof Jędrysek) sprzedaje swoją córkę, a Kessler (Wojciech Skibiński) łasi się na małe dziewczynki. Mężczyźni rządzą tym światem, ale jednocześnie są przez ten świat pożerani.

Karol Borowiecki – tak prężny, młody, przystojny i ambitny – miota się po scenie w tekturowym pudle, wcześniej przyrzeka na święty obrazek, że nie zrobił tego, co zrobił. Kessler ginie pożarty przez maszynę podczas bójki z ojcem Zosi Malinowskiej, wcześniej pląsa po scenie, rzucając wyzwanie publiczności. Pozostaje nad głowami widzów w postaci wyplutego przez tryby maszyny strzępu (może supła?), a także pod postacią songu – „Całkiem mi już zbrzydło, wasze polskie bydło” – który ludzie śpiewają jeszcze po wyjściu z teatru.Częstochowszczyzna Rafała Dziwisza niepokojąco wpada w ucho. Pod jego piórem odżywa język Reymonta i w niewymuszony, a może nawet naiwny sposób, zaczyna mówić o naszych sprawach. Songi zachowują wierność powieści, wiele fraz pochodzi wprost z powieściowych dialogów.

Mam wrażenie, że to, co zwykliśmy zwać dziejami Łodzi, na scenie zostało zatarte na korzyść historii prywatnych poszczególnych bohaterów. Zamiast rozważań nad działaniem rynku i dynamiką społeczeństwa pojawia się nieco inaczej sformułowany problem: jak sprostać wymaganiom swoich czasów? Podpalić fabrykę, a może wyjechać do pracy za granicę? Jak sobie poradzić z miłością do kobiety, a jak z ojcostwem? W jaki sposób sprawować władzę, a jak określać swój stosunek do niej? To bardzo męskie pytania. W sztuce Wojciecha Kościelniaka dostrzegam między innymi pytanie o to, jak być mężczyzną. I chyba nie tylko ja. Patrzę na licealistów, wychodzą z teatru i wygląda na to, że zaschło im w gardle po tym, jak usłyszeli: „Mamy fabryki, mamy żony, mamy pałace!”. Teraz pójdą się napić, jak prawdziwi mężczyźni.

Sabina Misiarz-Filipek
E-splot
17 listopada 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...