O przysypianiu w złym momencie

"Pieta" - reż. Zenon Fajfer - Scena Moliere

Pośrodku sceny stół, a na nim, jak gdyby w stanie wegetacji, leży mężczyzna - pisarz, wyrzucający na ziemię beznamiętnym gestem kolejne zmięte kartki wypełnione albo nieudanymi słowami, albo niemożnością tworzenia. Kobieta sfrustrowana, ale nie zrezygnowana, postanawia doprowadzić go do stanu używalności, wręcz zmuszając do życia: mówienia, jedzenia, czytania, pisania. Udaje jej się na pewno jedno: rozpoczęcie refleksji nad SŁOWEM, znaczeniem, tworzeniem i sytuacją tworzącego. Jest jak muza, asystentka, sekretarka w biurze artysty - stwórcy, której życie z nim zaczyna się zlewać z dziełem.

Początek spektaklu jest obiecujący. Właśnie dlatego, że następuje tu przemieszanie bytów i zlanie fikcji i rzeczywistości. Ponadto, rola kobiety jest niejednoznaczna: nie wiadomo, czy to matka, czy kochanka - opiekuje się mężczyzną, ale w sposób, który zdaje się być podszyty jakimś erotyzmem. Dwoje ludzi może być matką i dzieckiem, ale może też być małżeństwem. Szczególnie, że relacje władzy i uległości oparte głównie na wiedzy i niewiedzy są tutaj zmienne.

Niestety, dość szybko straciłam poczucie sensu w spektaklu. A co za tym idzie - zainteresowanie. Po kilkudziesięciu minutach spoglądałam nerwowo na zegarek, a po kolejnych kilkunastu zaczęłam już walczyć ze snem. Pieta kojarzy nam się ze statycznym, skamieniałym obrazem - najczęściej rzeźbą. Ale czy można w sztuce takiej jak teatr zapomnieć o tym, że każdy obraz jest efektem oddziaływania uczuć, emocji, które z definicji są zjawiskami dynamicznymi? Oczywiście obraz kobiety zastygłej w cierpieniu w wąskiej strudze światła jest świetnym efektem końcowym, ale od pewnego momentu sens spektaklu zaczyna się rozmywać i właściwie nie wiemy, co do tego efektu nas doprowadziło. Mimo początkowej eksplozji emocji, potem zaczyna je zastępować jakaś beznamiętność, niezrozumiałe gesty i sceniczne rozwiązania oraz, oczywiście - nieśmiertelna, blisko piętnastominutowa interakcja z po trosze przerażoną, a po trosze rozbawioną tym faktem publicznością. Interakcja nie Chrystusa, a żula spod budki z piwem, gadającego mozaiką nieskładnych zdań na niepowiązane ze sobą wzajemnie tematy.

Twórcy spektaklu twierdzą, że jest on opowieścią o Marii - jej cierpieniu i służbie Bogu. Służbie oddanej, ale zadającej pytania. Że jest to nowatorskie i niespotykane skupienie się na kobiecie i jej cierpieniu, oddanie sprawiedliwości Matce Boskiej i upodmiotowienie jej w dyskursie, który do tej pory traktował tylko o cierpieniu Chrystusa, jakby wmawiając, że duma z zostania matką Boga jest w stanie zmyć cały ból. Oczywiście wszyscy wiemy, że nie jest w stanie. I że kobieta w katolicyzmie jest tylko narzędziem do ukazania heroicznej męskości, która odsuwa ją od jakiejkolwiek decyzyjności i ogranicza jako podmiot. Chyba to właśnie Fajfer chciał przekazać. Ale ja tego wszystkiego w spektaklu nie zobaczyłam. Bardziej obraz ten kojarzy mi się z opowieścią żony alkoholika o literackich ambicjach. Prędzej w mężczyźnie leżącym na stole widzę Hanka Moody'ego z "Californication", niż Jezusa. A w kobiecie zakładającej mu spodnie jedną z jego zaćpanych z miłości kochanek. Porównanie wizji Chrystusa z obrazem artysty i skonfrontowanie ich relacji ze światem, mogłoby dać świetny efekt, ale warunkiem jest uporządkowanie scenariusza i pozbycie się niepotrzebnych zawiłości i dłużyzn, mącących raczej w przedstawieniu niż przydających mu twórczych pytań i refleksji. Po ciekawym rozpoczęciu spodziewałam się, że wejdę całkowicie w świat wykreowany przez bardzo dobre aktorstwo Schimscheinerów. Niestety, bliżej mi było do świata marzeń sennych.

Może więc nie wyszło tak jak powinno, a może ja przysnęłam w złym momencie i kompletnie nic z tego nie zrozumiałam. Ale nawet jeśli w grę wchodzi ta druga opcja, to też należy się zastanowić dlaczego.

Aleksandra Sowa
www.teatrdlawas.pl
15 marca 2013

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia