O trzech takich, co się życiem rozkoszować chciały

„Prezydentki" - aut. Werner Schwab - reż. Piotr Kruszczyński - Teatr Nowy w Poznaniu

Życiem trzeba się rozkoszować, tak ogłasza nam twoja przyjazna Barbie z sąsiedztwa, Renata, wachlując się kolorowymi jak tęcza magazynami i popijając niezdatną do picia kawę. I o ile Renaty możemy nie chcieć brać za autorytet, tak ta jedna rada jej się udała – życiem trzeba się rozkoszować. I dlatego trzeba iść na „Prezydentki".

Już od początku pociesznie. Zamiast ciężkiej kotary, zwiewne firanki, nawet jeśli poszarzałe od dekad używania – w końcu pełnią ważną funkcję, są osłoną straży osiedlowej, zawsze na stanowisku. Na scenie mniejsza scena, na niej zbudowane mieszkanie kompletne, od garnków emaliowanych i młynka do kawy po grzyb na ścianie zaopatrzone (scenografia – Justyna Łagowska). Najcudowniejszy element, lokujący nas po wielkopolsku – zegar z koziołkami tykającymi godzinę. Tyle pracy, tyle detali i wszystko to, by – o zgrozo! – zerwać tapetę ze ściany, potem te ściany przewalić, zrujnować wszystko, tylko to okno zostaje. Tak się te dyskusje prezydentek skończyć musiały.

Cała sztuka to właściwie przeplatanka rozmów między trzema bohaterkami: już wspomnianą Renatą, Ireną i Maryjką. Kobiety zaczynają od przepychanej wymiany narzekań i plotek nad niedoparzoną kawą, przechodzą przez katastrofalną kłótnię, by skończyć w krainie monologowanych urojeń. I przy tych monologach też nie chcą sobie nawzajem ustąpić miejsca. Każda z nich ma to najważniejsze do powiedzenia, oczywiście.

Jest to coś, co uświadamiam sobie w samym środku pisania tej recenzji. Teatr ma to do siebie, że „opowiada" nam, co się na scenie dzieje, chciałoby się powiedzieć, takie medium „przegadane". A jednak mam wrażenie, że nie jest to coś, czego świadomość zachowujemy, przechodzimy nad tym raczej do porządku dziennego. Jednak, gdy tak usiłuję sobie przypomnieć, co tak dokładnie działo się w sztuce, którą widziałam zaledwie kilka dni temu (pamięci krótkotrwała, bądź litościwa!), uderza mnie z mocą rzucanych przez scenę garów, że tak naprawdę poza tym właśnie rzucaniem garów, nie dzieje się na tej scenie aż tak dużo. Bohaterki rozmawiają, potem rozmawiają przy wódce, a potem rozochocone promilami rozmawiają (okej, trochę zbyt szczodre jest określenie tych ich kazań „rozmową", ale na rzecz ładnego zdania, czego się dla sztuki nie zrobi) czy tam próbują „rozmawiać" o życiu ich marzeń, stojącego w kontraście do sytuacji, w jakiej zastaje je szara, w kątach zagrzybiała rzeczywistość.

A jednak w trakcie trwania spektaklu odczuwamy to zupełnie inaczej. Dynamika wymiany zdań między nimi, obrazowość, z jaką prowadzą narrację zarówno plotek, jak i pijanych mrzonek, to, jak nas bohaterki prowadzą przez tę tocząca się jak lawina opowieść przekłada się na to, że widz odczuwa podróż przez różne światy, różne życia i nawet nie zauważa, kiedy kończy na samym skraju siedzenia, tak go sztuka wsysa.

Ale nie tylko sposób opowiadania odpowiada za magię „Prezydentek". Niewerbalne komunikaty, które nam wysyłają panie prezydentki przy każdej linii tekstu i pomiędzy nimi, każdy ten komunikat jest w punkt, jest idealnie dopasowany do chwili i dostarczony w taki sposób, by zmaksymalizować jego komiczną (a czasem z lekka tragiczną) moc. Scenę trzeba obserwować cały czas z wielką uwagą, bo tak dużo skryte jest w mimice, w drobnych gestach, w gafach popełnianych za plecami pozostałych postaci.

No i oczywiście ta między wierszami zapowiadana już wisienka na torcie – humor. W sumie użycie tu takiego sztampowego określenia jak „wisienka na torcie" jest błędne, bo w tej sztuce komizm jest czymś o wiele więcej niż dodatkiem koronującym. Jest kremem nadającym smak i wygląd całemu torcikowi, czyniącego go tak rozkosznym, tak, dosadnie mówiąc, możliwym do przełknięcia, w przeciwieństwie do suchych warstw rozczarowań i zgorzknienia niespełnionym życiem, które okazuje się przepełniać doświadczenia bohaterek. Ale zostawiając już te dywagacje frazeologiczne.

Boże, jak jest śmiesznie. Cała sala drży ze śmiechu, a humor jest różny, mniej lub bardziej wysublimowany, bywa też dobitnie dosłowny. Nie brakuje żartów przyziemnych, o sprawach fizjologicznych, wedle starej a jarej zasady, że żarty o kupie po prostu śmieszą. A podstawą tej zasady jest fakt, że te żarty poruszają tematy dotyczące wszystkich ludzi, bez wyjątku, ich uniwersalność pozwala zatem temu humorowi rezonować. I tak jest generalnie w „Prezydentkach" – nie wszystkie żarty o toalecie, jednak wszystkie docierające, jeśli nie do każdego, to przynajmniej do znacznej większości, po żywotnym śmiechu publiczności sądząc.

W humorze, ale i generalnie w całej sztuce dużo przyziemnego, dużo wulgarnego, rzucają mięsem – nie do opisania, jak dużo tego mięsa, w postaci zarówno symbolicznej, jak i dosłownej. Niektóre kwestie jawią się jako stereotypowo nietaktowne, jednak po chwili uderza mnie, że to dlatego, że takie nietaktowne kwestie faktycznie w życiu zasłyszeć okazję miałam.

Co uderza mnie jeszcze mocniej, to ta niepewność, czy wypada się z tego zaśmiać. Ostatecznie się śmieję, nawet jeśli jest to słodko-gorzki śmiech, bo przez tę sekundę zawahania zdążyły już we mnie zakwitnąć całe uniwersa zwątpienia. Na dniach po spektaklu staram się poważnie zastanowić nad kwestią „poprawności" w sztuce, tej tak zwanej „politycznej". Nasuwa mi się pytanie, czy teatr stał się tą przysłowiową (ostatnią?) deską ratunku, sprzeciwiającą się cenzurowaniu i gorsetowi tej właśnie poprawności politycznej – i tu automatycznie nasuwa mi się, że w opozycji do filmu (zwłaszcza po niedawnym seansie utworu norwesko-szwedzkiego, w którym każda z postaci brzmi, jakby byłą licencjonowanym terapeutą).

Ale może nie powinnam tak filmów generalizować, może jakbym się pokusiła na przyprawionego sztuczną inteligencją potworka Vegi, to bym się tak tutaj nie żachnęła. Wszelkie moje przemyślenia jednak umierają wraz z morderczą gorączką, która dopada mnie w weekend i zabiera mi chęci, by myśleć o czymkolwiek innym niż przetrwanie. Kwestia teatru jako samotnego bojownika pozostaje zatem nierozstrzygnięta.

Jednak wracając do zdrowia, wracam do myślenia o „Prezydentkach", a dokładnie do kwestii aktorstwa, bo mimo że aluzje do tego już padały, nie można napisać recenzji tego spektaklu bez powiedzenia wyraźnie: wybitnie aktorsko, wybitnie. Nawet już po sztuce, w ukłonach, echa postaci zdają się wciąż wybrzmiewać po scenie, takie życie tchnęły w nie panie Bożena Borowska-Kropielnicka (Irena), Małgorzata Łodej-Stachowiak (Maryjka) i Antonina Choroszy (Renata). Wyrazistość postaci tworzą też kostiumy (Justyna Łagowska), karykaturalnie przesadzone, absurdalnie rozczulające.

„Prezydentki" nie boją się zanurzyć w brudzie zwykłego życia. Wytknąć dwulicowość najbliższych, zmarszczyć brwi w odpowiedzi na knucie i przechadzki po trupach, z rozgoryczeniem potrząsnąć głową na zaplątanie się w kłamstwa i wymówki. Tak, to jest ostrzeżenie – jeśli dotychczas „Prezydentki" jawiły się jako lekka komedyjka, to tu wyraźnie zaznaczam, że takową nie są.

Czym zatem są „Prezydentki"? Ucztą dla widza. Dostarczają wszystko, czego od teatru można oczekiwać: pomysłowego podjęcia tematu, wyśmienitego aktorstwa, angażującej oko scenografii, zabawy i odwagi, spojrzenia prosto w oczy. Co ze mną zostaje po wyjściu z teatru, to myśl, że faktycznie trzeba wybrać, by życiem się rozkoszować, nawet jeśli to życie nie chce współpracować.

Katarzyna Szczęsna
Dziennik Teatralny Wielkopolska
25 stycznia 2025

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia