O tym, dlaczego należy być komandosem

Rozmowa z Januszem Krucińskim

Całe życie powinno być zabawą. Cała rzecz polega na tym, aby bawić się w sposób odpowiedzialny i nie szkodzić innym. Wasz Festiwal to przedsięwzięcie, które właśnie takiej zabawy może nauczyć. Młodemu człowiekowi wpaja się dziś na każdym kroku, że dwie najwyższe wartości, ku którym powinien zdążać w swoim życiu to egoizm i hedonizm. Oba te „izmy" potencjalnie gwarantują niezłą zabawę w życie, ale w żadnym razie nie stanowią przyczynku do życia pełnego dobrej i odpowiedzialnej zabawy. Szczęśliwie są jeszcze ludzie, którzy wiedzą, że każdy borowik to grzyb, ale nie każdy grzyb to borowik. Jeśli ktoś mami nas wizją świata, w którym wolno nam wszystko, to powinniśmy umieć określić zasobność pojęcia „wszystko" siłą własnego rozumu albo przy wsparciu umysłów tęższych niż nasz własny. Wierzę, że ten Festiwal pomoże wszystkim poszukującym dotrzeć do właściwych wskazówek. O

Z Patronem Honorowym XXIV Festiwalu Teatralnego Januszem Krucińskim rozmawia Patrycja Golik.

Maseczka: Czym jest dla Pana teatr?

Janusz Kruciński: Sposobem na życie i... wentylem bezpieczeństwa. Życie jest konglomeratem zdarzeń i okoliczności, z którymi musimy się zmierzyć. Każdego dnia pojawiają się związane z tym frustracje, różnych kształtów i rozmiarów. Wielcy Manipulatorzy, uzurpujący sobie prawo kierowania naszymi losami, wykorzystują tę naturalną tendencję dla swoich potrzeb. Uczą nas odreagowywania tych frustracji na innych ludziach. W efekcie, jako przedstawiciele przodującego intelektualnie gatunku, poniewieramy sobą wzajemnie na każdym kroku, a to powoduje dalszą eskalację frustracji, prowadzącą donikąd. Scena to wentyl bezpieczeństwa, przez który uchodzą wszystkie złe emocje narastające w głębi mojej duszy. Co więcej, na scenie mam szansę wykorzystać ten proces dla stworzenia wartości wzbogacającej życie innych ludzi i moje własne. Taki duchowo-emocjonalny recykling.

M.: Jak to się stało, że obecnie możemy podziwiać Pana na scenach w całym kraju, czyli dlaczego został Pan aktorem teatralnym?

J.K.: Chcąc odpowiedzieć na to pytanie musiałbym streścić dobrych kilka lat swojego życia, a pewien jestem, że są ciekawsze lektury. Dość będzie powiedzieć, że odpowiedź ta, przynajmniej w części dotyczącej przyczyn, kryje się kilka linijek wyżej. Co do mechanizmu zdarzenia, to wszystko stało się w sposób dość gwałtowny, gdzieś w okolicach trzeciej klasy liceum. Miałem siedemnaście lat i dość ryzykownym „driftem" pokonywałem ostry życiowy wiraż. Naraz odkryłem, że właśnie aktywność na szkolnej scenie daje mi spokój, który był mi potrzebny dla zachowania równowagi. Przy okazji pozwala mi na dawanie czegoś wartościowego ludziom wokół mnie. Chwilę potem zaczęła się licealna zabawa w muzykowanie z grupą kolegów, jeszcze z podstawówki. Szaleństwo. I wreszcie w okolicach Świąt Wielkanocnych roku 1992 zobaczyłem po raz pierwszy osławioną ekranizację „Jesus Christ Superstar" w reżyserii Normana Jewisona. Kiedy film dobiegł końca, dla mnie nie było już odwrotu. I tak się to zaczęło.

M.: Dlaczego zdecydował się Pan na karierę wolnego strzelca? Czy powodem była swego rodzaju monotonia pracy z tymi samymi ludźmi, impuls, że należy coś zmienić czy jeszcze coś innego?

J.K.: Powodów było wiele, ale najważniejszy to... numer PESEL, a właściwie jego dwie pierwsze cyfry: 74. Należę do pokolenia, które zmuszone zostało odnaleźć swoje miejsce w dziwnym świecie – już nie starym, a jeszcze nie nowym. Moja sympatia zdecydowanie pozostaje po stronie minionej epoki, w czym utwierdzają mnie kolejne seanse starych polskich filmów czy teatrów telewizji. Los podarował mi również sposobność poznania kilku wspaniałych postaci tamtego czasu. Jednocześnie patrząc w przyszłość wierzę, że za kilka, może kilkadziesiąt lat historia zatoczy koło i znów zacznie obowiązywać system wartości, na którym oprzeć się nie będzie wstydem. Dziś aby przetrwać w tym zawodzie trzeba przede wszystkim poczuć się komandosem z GROMU. Kolejny dzień może przynieść dowolną,  nieprzewidywalną sytuację, w której trzeba będzie się odnaleźć albo polec. Taki stan gotowości jest dość stresogenny i wyniszczający, ale daje szansę przetrwania i, paradoksalnie, bardzo rozwija. A przy wsparciu ze strony najbliższej rodziny, staje się całkiem znośny.

M.: Z jednej strony aktor musicalowy, z drugiej wokalista w zespole rockowym. W której odsłonie samego siebie czuje się Pan lepiej?

J.K.: W obu czuję się wspaniale. Oba te zajęcia niosą ze sobą prawdę, która okazuje się potrzebna ludziom, a mi daje sposobność kontrolowanego (czytaj: nieszkodliwego dla otoczenia) wypalania pokładów furii, czyli znów powraca zagadnienie wentyla bezpieczeństwa. Oczywiście teatr zawsze dawał mi taką możliwość, ale świat dotarł do miejsca, w którym jest dziś o wiele za szybko, z wszystkimi złymi tego faktu konsekwencjami. Walka o człowieczeństwo wymaga coraz bardziej zdecydowanych środków. Wokół nas trwa ciągła kanonada, w której pojedynczy strzał ginie niczym kropla w oceanie. Aby zostać usłyszanym potrzeba potężnego ładunku. Może nim być fałszywy splendor arogancji i tupetu, jak u Kuby Wojewódzkiego; może być pieniactwo i głupota, jak u polityków; czy rzekomy blask, który, pomimo horrendalnej ceny, uroku ma w sobie tyle, co czerwone diody skrzeczącego potworka „Made In China", imitującego psa, za wyprzedażowe 9,99, jak w przypadku Dody. Wielkie bum!, błysk, kupa smrodu i mnóstwo bałaganu. Ale można też podjąć walkę w sposób właściwy snajperowi, który wie do jakiego celu mierzy i nie chybia. Właśnie w taki sposób walczą „Ordalia".

M.: Jak radzi Pan sobie ze stresem? Czy należy Pan do grona tych szczęśliwców, którzy nie wiedzą, czym jest trema?

J.K.: Oczywiście to moje subiektywne odczucie, ale wątpię czy brak tremy można postrzegać w kategoriach szczęścia. Strach był stymulatorem rozwoju człowieka na długo zanim prym zaczęła wieść chciwość. Ale to osobny temat. Jestem wielkim tremiarzem. Na szczęście w swojej walce z tremą mam dwóch potężnych sprzymierzeńców. Pierwszy, to opóźniony zapłon; trema atakuje mnie zawsze na jakiś kwadrans przed wejściem na scenę, co pozwala mi zachować sprawność we wcześniejszych działaniach. Drugi, to atawizm. Nie jest dziełem człowieka, a jedynie spostrzeżeniem, sformułowanie głoszące iż najlepszą formą obrony jest atak. Jestem niczym zwierzę zapędzone w kozi róg – wiem, że tylko pełna mobilizacja sił na atak da mi szansę na zwycięstwo. Ot cała tajemnica.

M.: Zawód aktora wiąże się z częstymi wyjazdami. Jak radzi Pan sobie w czasie rozłąki z rodziną?

J.K.: Ludzie dorośli, przynajmniej do pewnego momentu potrafią sobie wiele rzeczy wytłumaczyć. Jeśli podstawą wzajemnych stosunków jest miłość, zaufanie, szacunek i szczerość, wszystko jest do zniesienia. Problem pojawia się wraz z dziećmi. One radykalnie redukują margines błędu jakim jest rozłąka i wynikające z niej osamotnienie. Dlatego właśnie, pomimo tęsknoty za wszystkim, co stanowi dla nas niepowtarzalne piękno rodzinnego domu, którym jest Górny Śląsk, wraz z żoną, córką i naszymi czworonożnymi przyjaciółmi jesteśmy dziś „emigrantami", którzy gdzieś pod Warszawą dzień po dniu budują swój maleńki azyl, oparty na miłości, zaufaniu, szacunku, szczerości i sprowadzeniu rozłąki do roli pozbawionych znaczenia, rzadkich incydentów.

M.: Czy pamięta Pan z dzieciństwa coś, co w jakimś stopniu wpłynęło na Pana obecne życie? Jak wspomina Pan teatr z tamtych lat?

J.K.: Z dzieciństwa... nieskończenie wiele pamiętam zdarzeń, które bez wątpienia wpłynęły na to kim jestem dziś. Znów pozwolę sobie odpuścić tworzenie wielostronicowego eseju na ten temat. Teatr sprzed lat to również temat rzeka. Ale jest pewna wartość będąca wypadkową tych dwóch tematów, o której warto wspomnieć. Jest to mianowicie „Teatr Młodego Widza", który wspominam z rozrzewnieniem. Prawdziwym smutkiem napawa mnie fakt, że nie mam sposobu na miarodajne przełożenie mojej córce uczucia podniecenia, z jakim wiązało się radosne oczekiwanie na niedzielne spektakle dla najmłodszych telewidzów. Choć błędnym byłoby stwierdzenie, że były to spektakle wyłącznie dla dzieci. Nie ma dziś ani „Teatru Młodego Widza", ani tego radosnego oczekiwania. Są ledwie nieliczne ślady na DVD, ale mniej liczne niż wieloryby zabłąkane na wodach terytorialnych Polski. „Teatr Młodego Widza", „Teatr Sensacji - Kobra", poniedziałkowy „Teatr Telewizji"... to tylko niektóre wspaniałe dzieci minionej epoki, wylane do rynsztoka historii wraz z kąpielą, w której mieliśmy się wszyscy oczyścić z brudów przeszłości. To, co najbardziej wpłynęło na moje życie, to właśnie ta nieprzyjemna, nieudana kąpiel i niekończące się suszenie głowy.

M.: Jaki jest Pana stosunek do młodzieżowych inicjatyw, takich jak nasz szkolny Festiwal Teatralny? Uważa Pan, że niesie to ze sobą jakieś korzyści, prócz zabawy?

J.K: Całe życie powinno być zabawą. Cała rzecz polega na tym, aby bawić się w sposób odpowiedzialny i nie szkodzić innym. Wasz Festiwal to przedsięwzięcie, które właśnie takiej zabawy może nauczyć. Młodemu człowiekowi wpaja się dziś na każdym kroku, że dwie najwyższe wartości, ku którym powinien zdążać w swoim życiu to egoizm i hedonizm. Oba te „izmy" potencjalnie gwarantują niezłą zabawę w życie, ale w żadnym razie nie stanowią przyczynku do życia pełnego dobrej i odpowiedzialnej zabawy. Szczęśliwie są jeszcze ludzie, którzy wiedzą, że każdy borowik to grzyb, ale nie każdy grzyb to borowik. Jeśli ktoś mami nas wizją świata, w którym wolno nam wszystko, to powinniśmy umieć określić zasobność pojęcia „wszystko" siłą własnego rozumu albo przy wsparciu umysłów tęższych niż nasz własny. Wierzę, że ten Festiwal pomoże wszystkim poszukującym dotrzeć do właściwych wskazówek. Oczywiście trzeba je odpowiednio wykorzystać, przeczytać, zinterpretować, ale przecież nie chodzi o to, by dostać wszystko na talerzu. Takie inicjatywy pozwalają mi wierzyć, że moja własna walka ma głęboki sens i że nie wszystko jeszcze stracone. I za to jestem wdzięczny.

M.: Jakie są Pana plany na przyszłość? Nie tylko te teatralne.

J.K.: Wykonując ten zawód od dziewiętnastu lat, przekonałem się, że trudno jest mieć jakiś znaczący wpływ na przyszłe zdarzenia, poza dbałością o jakość swojej pracy. Dlatego jedyny niezmienny plan, to nadal robić swoje z pełnym oddaniem. Przy tym założeniu może uda się zrealizować wreszcie własny recital, może nawet wszystkie trzy, na które mam pomysł. Może uda się wypłynąć „Ordaliom" na szerokie wody... Kto wie? A poza pracą, cóż, najprostsze marzenia o najprostszych radościach... razem z moimi Dziewczynami w zdrowiu cieszyć się prowincjonalną codziennością i uśmiechem przyjaciół, urządzić ogród, zwiedzić troszkę świata. No i czasami móc sensownie odpowiedzieć na sensownie postawione pytania, za które z całego serca Wam dziękuję.

Janusz Kruciński (ur. 29.06.1974) – polski aktor teatralny. Absolwent Lart StudiO i Studium  Wokalno-Aktorskiego przy Teatrze muzycznym im. Danuty Baduszkowej w Gdyni. Zdobywca Nagrody Związku Artystów Scen Polskich, Nagrody Publiczności oraz Grand Prix Festiwalu podczas Festiwalu im. Anny German „Tańczące Eurydyki" w Zielonej Górze w roku 2005. Przez kilka lat związany z chorzowskim Teatrem Rozrywki, od 2001 roku pracuje jako wolny strzelec. Grał m in. w „Les Miserables", „Jekyll & Hyde", „The Rocky Horror Show', „Jesus Christ Superstar", „Rent".

Patrycja Golik
Materał Organizatora
19 marca 2013

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia