O wykluczeniu i segregacji rasowej

"Dziady" - reż. Radosław Rychcik - Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu

Które to już "Dziady" w Polsce? Nie mam pojęcia. Według bazy realizacji w portalu e-teatr.pl sto drugie, wliczając w to wszystkie przedstawienia oparte na fragmentach tego dzieła, rozmaite improwizacje, przepisania, dopiski w rodzaju "performance" albo "ekshumacja".

Baza może być jednak niepełna, nie musi zawierać pełnej listy spektakli przygotowanych przez teatry offowe, a tym bardziej szkolne. Poza tym każdy Polak zetknął się z tym tekstem jeszcze w szkole podstawowej (przed reformą) albo gimnazjum (po reformie) i w liceum, a studenci polonistyki zobligowani byli do jego lektury jeszcze na zajęciach z historii literatury polskiej. "Dziady" są więc utworem, który w polskiej kulturze i oświacie przywoływany jest nieustannie. Choćby z tego powodu jestem zdania, że by po nie sięgnąć, trzeba mieć szczególny koncept, pomysł, który wyróżni inscenizację i wniesie coś nowego do interpretacji Mickiewicza. Po "Dziady" sięgnął i Radosław Rychcik, stosunkowo młody reżyser, tworząc spektakl w poznańskim Teatrze Nowym.

Scenografia już budzi zdziwienie - boisko do koszykówki, trybuny, automat z napojami przypominają zdecydowanie salę gimnastyczną w dowolnym liceum. Z przodu sceny umieszczone są także fotele i stolik kawowy, jakby zaimportowane z przeciętnego mieszkania. W tej przestrzeni poruszają się damy w wieczorowych sukienkach z cekinów, grupa wytatuowanych koszykarzy, cheerleaderka, Marilyn Monroe... Bo te "Dziady" osadzone są w amerykańskim kontekście kulturowym. Dlatego Zosia jest właśnie cheerleaderką, Rózia i Józio to bliźniaczki z "Lśnienia", a członkowie obrzędu popijają coca-colę z automatu.

Skąd ta Ameryka? O czym te "Dziady"? Ano o wykluczeniu i segregacji rasowej. Rychcik eksploatuje wszelkie możliwe stereotypy dotyczące nierówności rasowej. Już przy wejściu do teatru witają nas obcokrajowcy w eleganckich strojach służących. Już w pierwszej scenie młodzi biali koszykarze pastwią się nad czarnoskórym boyem hotelowym. Taka wizja nosiłaby znamiona banału, gdyby nie niesamowicie wyrazista scena z drugiej części - duchowi Pana przeciwstawione są postaci Afroamerykanów, wyzyskiwanych, cierpiących. To oni napierają na scenę, są mickiewiczowskimi ptakami, krzyczą: "Nie lubisz umierać z głodu". Ta ich rozpacz, wypowiedziana z pewnym trudem, z drobnymi błędami, z obcym akcentem - jest rozpaczą autentyczną. "Dziady" zyskują w ten sposób ludzką twarz, oddalają się od mauzoleum literatury polskiej w stronę tego, o czym tak naprawdę mówią - biedy, nędzy, goryczy. Dla Rychcika "Dziady" obrazują pewną dychotomię świata - uciskanych i uciskających, wyzyskujących i wyzyskiwanych, ale reżyser szuka dla niej obcego nam klucza, jakby na przekór wszystkim licealnym odczytaniom dowodząc, że Mickiewicz był uniwersalny. I, co zaskakujące, okazuje się, że faktycznie, konotacje amerykańskie w ogóle nie przeszkadzają dramatowi romantycznemu, przeciwnie - wydobywają nieznane jego walory.

Na przykład - dowcip. Tyrada Gustawa z czwartej części o cierpieniach miłosnych jest przekomiczna, sięgając po naprawdę oczywiste, a jednak zabawne skojarzenia. Szkoda zdradzać tutaj kilka co ciekawszych chwytów, by nie odebrać przyjemności oglądania. Interesująca jest też konstrukcja postaci Gustawa/Konrada - przypomina on zdecydowanie hippisa, momentami modela z reklamy, jego patos śmieszy, a słynne "Gustavus obiit hic natus est Conradus" wytatuowane na plecach jest bardziej naiwne niż poważne.

Rewelacyjna, a przy tym zabawna jest także scena salonu warszawskiego - utrzymana nieco w konwencji telenoweli z finałem jak z filmu Tarantino. A postaci ciągle mówią przecież wysokim stylem, romantycznym wierszem. Rychcik nie dopisuje ani zdania, które nie pochodziłoby z dramatu.

Zaskakuje także muzyczność przedstawienia - każdy pamięta wszak z lekcji polskiego, że Mickiewicz inspirował się operą i muzyką ludową, że zawarł te elementy w swym wiekopomnym dziele. Rychcik aranżuje jednak pieśń wampiryczną z trzeciej części jako pieśń niemal plemienną, silnie zrytmizowaną, uzupełnioną jedynie rytmem wystukiwanym przez Michała Kocurka na piłce do koszykówki zupełnie jak na djembe. To pieśń z pól bawełnianych, piosenka śpiewana przez naród zniewolony, w sytuacji opresji. Dlatego też na scenie obok Polaków, dla których słowa: "Zemsta, zemsta, zemsta na wroga z Bogiem i choćby mimo Boga" odnoszą się do zaborców, stoją Afroamerykanie, którzy interpretują ową zemstę przez pryzmat dyskryminacji ciemnoskórych w Ameryce. W ten sposób tworzy się paralela między doświadczeniami wspólnotowymi Polaków i Afroamerykanów. I okazuje się, że "Dziady" wcale nie są tak odległe od historii i mentalności Stanów Zjednoczonych, jakby się mogło wydawać

W interesujący sposób rozwiązany zostaje problem Wielkiej Improwizacji - widownia słucha monologu Gustawa Holoubka z filmu "Lawa" Konwickiego. W wyciemnieniu, jakie panuje na scenie, brakuje bodźców, widz zostaje więc niejako zmuszony, by wysłuchać mistrzowskiej interpretacji słów Konrada. Pomysł Rychcika, by wygłoszenia improwizacji nie powierzać członkowi zespołu, a wykorzystać nagranie nieomal wzorcowe, jest dosyć ryzykowny, ale świetnie się sprawdza. Wielka Improwizacja staje się bowiem czymś na kształt przemówienia, które przywoływane jest w momentach szczególnych. W Stanach taką rangę mają przemówienia prezydentów czy - przede wszystkim - Martina Luthera Kinga, którego słynne "I have a dream" stało się manifestem zwolenników równouprawnienia. W polskiej kulturze tak ważnych przemówień, które kształtują polityczną tożsamość narodu, brakuje; mowy polityków kojarzą się z wielogodzinnymi oracjami Gomułki, papieskimi kazaniami lub przepychankami sejmowymi. A cóż dla nas znaczy ten patos mickiewiczowski w wykonaniu Holoubka? Jest narodową świętością (jak przemówienie Luther Kinga) o znaczeniu historycznym (znów jak przemówienie Luthera Kinga), ale nie ma już na nas realnego wpływu.

Skoro więc nie patos, nie powaga, pozwólmy dojść do głosu innym, obcym, wykluczonym, ale przez pryzmat popkultury. Na konferencji prasowej przed spektaklem Rychcik mówił o swojej młodzieńczej fascynacji kulturą amerykańską, inspiracji amerykańską kinematografią. Te tropy kulturowe są w istocie bliskie każdemu odbiorcy sztuki; na scenie nader czytelne są aluzje do Tarantino, Kubricka, kreskówek z lat 40. i 50. Ten nurt popkulturowy, kojarzący się z przyjemnością i rozrywką, przełamują jednak odniesienia do postaci historycznych - do Marilyn Monroe, która popełniła samobójstwo (a może to było morderstwo?) w 1962 roku, Johna Fitzgeralda Kennedy'ego, zamordowanego w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach w Dallas w 1963 roku, Malcolma X, ciemnoskórego islamskiego separatysty, zastrzelonego w 1965, Martina Luthera Kinga, działacza na rzecz równouprawnienia i laureata pokojowej Nagrody Nobla, zamordowanego w 1968 roku, wreszcie Johna Lennona, także ofiary zamachu z 1980 roku. Te wszystkie postaci w znaczący sposób wpłynęły na amerykańską kulturę, a poprzez nią oddziaływały także na nas, Polaków. Rychcik przy okazji już w pierwszych minutach spektaklu stawia znak równości między Kennedym, Kingiem, Malcolmem X i Lennonem jako ofiarami zamachów a Janem Sobolewskim, Cyprianem Daszkiewiczem i Feliksem Kółakowskim, wymienionym w "Dedykacji" "narodowej sprawy męczennikom".

Reżyser skraca oczywiście dramat; czyni to jednak umiejętnie, unikając dłużyzn, a przy okazji zachowując wszystkie słynne fragmenty. Odbiorca znający tekst, może się zatem delektować słowem i przypomnieć sobie wszystkie znane cytaty. "Dziady" poznańskie z tego powodu są dobre przede wszystkim dla każdego, komu ten tekst wydał się kiedykolwiek nudny, nieciekawy czy przesadnie patetyczny. A tym bardziej warto polecić tę inscenizację uczniom, by zobaczyli, że do tradycji romantycznej podejść można w oryginalny sposób, nie ujmując jej niczego, a nawet poszerzając konteksty interpretacyjne.

Publiczność na sobotniej premierze śmiała się momentami do łez. Śmiałam się także i ja, choć pojawiła się we mnie myśl, że to niestosowne, że przy Mickiewiczu, jak na jakiejś farsie...? A jednak - okazało się, że się da, a nawet trzeba przeczytać "Dziady" wreszcie inaczej, wbrew paradygmatowi romantycznemu, wbrew wszystkim historycznym i patriotycznym naleciałościom. I że to "inne" odczytanie będzie niezwykle ożywcze i inspirujące. A taki powinien być przecież teatr.

Ewelina Szczepanik
Teatr dla Was
7 kwietnia 2014

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia