Obecny etap rozwoju

"Koniec" - reż: Krzysztof Warlikowski - Nowy Teatr w Warszawie

Ze stosu sentencji wszystkich mędrców świata da się wydłubać usprawiedliwienie każdej ludzkiej małości. Weźmy choćby przykazanie konsumpcyjne, co nie pozwala ryby jeść nożem w towarzystwie. Ale oto zdarza ci się

Arystokracja kamienieje, z niesmakiem kontemplując strzęp płetwy pstrąga na twym nożu. I co? Płoniesz? Płaczesz? Uciekasz? Skądże! Powiadasz: "Gombrowicz uczył: ten, który wie, że nie można jeść ryby nożem - może jeść rybę nożem!". I spokojnie wracasz do dziabania pstrąga ostrzem, lecz twa małość już nie jest małością. Usprawiedliwiłeś ją cytatem, uwzniośliłeś, pogłębiłeś. Już nie jesteś chamem. Ocalałeś jako cierpki ironista.

Sam siebie przytomnie ocaliłeś tak, jak sam siebie ocalił reżyser Krzysztof Warlikowski. Która to była minuta jego czteroipółgodzinnego seansu teatralnego "Koniec"? Dwudziesta? Dwudziesta piąta? W każdym razie - jeszcze prolog. I już wtedy padają ze sceny kluczowe słowa. "Prawdziwej tajemnicy nie da się zgłębić i nic nie jest w niej ukryte. Nie ma nic do wyjaśnienia. Powiedziano, że logika tej historii jest logiką snu. Czujesz się zagubiony w labiryncie? Nie szukaj wyjścia. Nie zdołasz go znaleźć. Wyjście nie istnieje". Tak, ze stosu sentencji Warlikowski wydłubał te frazy Orsona Wellesa - i okazało się to zbawienne nie tylko dla niego, ale i dla mnie.

Pomyślałem: skoro nie ma nic do wyjaśnienia, to ja nie muszę się wygłupiać i wyjaśniać; nie muszę też szukać sensu, bo nikt tu niczego nie ukrył; i nie muszę wypatrywać wyjścia, gdyż zamiast furtek mam sen, a ja tak lubię spać. Więc uprzedzony przez reżysera, że refleksja nic tu nie da, oddałem się bezrefleksyjnemu smakowaniu labiryntu. Od czego zacząć kronikę? Wypadałoby od początku, lecz w seansie Warlikowskiego, w tym somnambulicznym dziabaniu alchemicznym nożem metafizycznej ryby życia codziennego (no proszę, spotka się człowiek ze sztuką Warlikowskiego - i z punktu sadzi zdania na poziomie jego reżyserii!), początek, środek i koniec mogą być wszędzie. Ergo - nie ma ich nigdzie. Zacznę więc od jelonka.

Aktorka w masce jelonka chodzi sobie. Szuka doliny Roztoki? Ciekawy labirynt zoologiczny. Aktor ma na łysej głowie wytatuowane esy-floresy. Echo Azji, syna Tuhaj-beja? Labirynt czarną farbą kłuty. Aktor rozbiera dojrzałą aktorkę, mówiąc: "Mamo". Edyp on? Czy Hamlet? Labirynt psychoanalityczny i historycznoliteracki... Dajmy spokój pytaniom - cóż po nich w świecie bez dna? Aktorka goła tylko od góry do pasa - labirynt erotycznej skromności. Goła pupa aktora w pełnym świetle - labirynt kulistego blasku (gdyby to nie był zad Macieja Stuhra, blask byłby niechybnie mniejszy). Aktorka kroczy niczym nerwowa czapla - labirynt ornitologiczny. Aktorka chyba przez wieczność całą czołga się w czerwonym świetle, turla, przewala, jęczy, wyje, wygina - labirynt sapera, którego opuściło szczęście. Aktorka ciało w tańcu wygina śmiało, jak znany lemur - labirynt im. Króla Juliana z filmu "Madagaskar". Co jeszcze?

Jeszcze alpinista na murze, ruchome ściany, kolosalne twarze artystów na ekranach, obracanie gestu każdego, zwłaszcza najbanalniejszego, każdego słowa, spojrzenia i ciszy - w duckę kauczukowo gęstej, rzecz jasna, metafizyki. Bo niby w co innego aktorzy mają zmieniać normalność, skoro we śnie bez furtek występują? Labirynty. Wszędzie labirynty. Milion labiryntów do entej potęgi. O czym to jest? Jak sto anakond rozwlekły ten snuj sceniczny - o czym istotnym mruczy nam przez pół nocy?

Paweł Głowacki
Dziennik Polski
6 grudnia 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia