Oblicza Króla Rock and Rolla
"Elvis" - reż. Michał Siegoczyński - Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego PoznańMichał Siegoczyński, reżyser spektaklu "Elvis", próbuje odnaleźć człowieka w legendzie. Na temat polityki, religii, pogody i Elvisa Presleya każdy ma coś do powiedzenia. Wszyscy są tu specjalistami, w dodatku każdy najlepszym. Biografia Elvisa wyrosła na potężny mit, który, jak to i w przypadku polityki, i religii bywa, chcą sobie zawłaszczyć różnorodne grupy: fani i fanatycy, którzy nigdy nie uwierzyli w jego śmierć, producenci muzyczni, gwiazdy, aspirujący amatorzy, znajomi, krewni, wreszcie artyści wszelkich ras i maści oraz blogerzy. Michał Siegoczyński w spektaklu dedykowanym amerykańskiej ikonie pop stara się pokazać wszystkie te wcielenia Elvisa razem, jednocześnie szukając w jego boskich wcieleniach człowieczeństwa.
Wyboista fabuła
Wielowymiarowość tytułowej postaci osiągnięto w prosty sposób - Elvisem jest lub bywa każdy z występujących w spektaklu aktorów i aktorek. Wszak Elvisem bywa każdy z nas, kiedy dostanie swoje pięć minut. Rozwój zdarzeń nie odbywa się linearnie, a poszatkowana fabuła przeskakuje w czasie, przestrzeni, od jednego wcielenia Króla Rock and Rolla do drugiego. Ta struktura szybko uświadamia widzowi, że nie doczeka się spójnego obrazu - do takiego wniosku musieli też najpierw dojść reżyser Michał Siegoczyński z dramaturżką Magdaleną Zaniewską, którzy po solidnej pracy biograficznej stanęli przed ogromem materiału, którego widocznie nie byli w stanie objąć.
Może szkoda, że nie skupili się na jednym pobocznym wątku, bo w efekcie ten prawie czterogodzinny spektakl składa się z miniaturowych epizodów najeżonych szczątkowymi aluzjami, a jego fragmentarycznej formie brakuje płynności. Co prawda przewodnikiem po życiu ikony pop jest od początku do końca menedżer Tom Parker (Mariusz Puchalski), który i w spektaklu, i w biografii Presleya przypomina pociągającego za sznurki tajemniczego czarnoksiężnika, ale ścieżka, którą nas prowadzi, bywa bardzo wyboista.
Biografia bez dna
Elvis Siegoczyńskiego przypomina nieuchwytne zjawisko postrzegane oczami jego kobiet, współpracowników, rodziny, menedżera i oczywiście tłumów fanów. Dodatkowo obrazy te zostają zapośredniczone przez oko kamery, która bez przerwy obserwuje i reżyseruje zachowania bohaterów. Zapętlamy się więc w kolejnych warstwach fikcji i kreacji mediów, by wreszcie zrozumieć, że prawdziwego Elvisa tu nie ma. Nie ma życia, lecz film, który nieustannie śledzimy z ujęć kilku kamer.
Ich użycie nie zawsze wydaje się uzasadnione, jak choćby w przypadku posiadłości Elvisa, Graceland, filmowanej we wnętrzu blaszanego kontenera, który zostanie otwarty dopiero w ostatnich minutach życia Presleya. W środku nie dzieje się prawie nic ciekawego, a chwyt ten dodaje tylko kolejną przestrzeń do i tak już zawiłej akcji. Nawet kiedy opada ta garażowa blaszana ściana, a stary Elvis siedzi w niej prawie nago, nie udaje się w żaden sposób obnażyć legendy, choć nieustannie odkrywamy jej kolejne warstwy i przyjmujemy różne perspektywy. Nic tu nigdy nie jest prawdziwe.
Sitcomowa Ameryka
Fikcja i sztuczność zostaje dodatkowo spotęgowana przez środki komiczne - reżyser raz po raz sięga po pastisz, stosuje to melodramatyczne, to slapstickowe konwencje, które ukochała sobie Ameryka. Wprowadza groteskowe postaci Johna Lennona, Yoko Ono, Jima Morrisona, Michaela Jacksona i Bono, nadające głównej fabule popkulturowy kontekst, a jednocześnie ośmieszające środowisko muzyczne.
Niektóre z tych gagów są zabawne, inne mniej, momentami spektakl zaczyna przypominać sitcom przerywany śmiechami z taśmy. Z taką amerykańską stylistyką wielu widzów jest już na tyle oswojonych, że dobrym pomysłem wydaje się skontrastowanie jej z kilkoma polskimi akcentami. W usta amerykańskich bohaterów włożono kilka żartów z obywateli gorszego sortu i rowerów, a także polskiej sceny muzycznej, na co widownia reagowała z entuzjazmem. Przerywniki te dają pewne wytchnienie, wywołują głośne i szczere śmiechy, a zaraz po nich następują poważniejsze epizody.
Freud w wersji pop
Powaga wkrada się tam, gdzie w grę wchodzą uczucia, czyli w scenach rozstania Elvisa z Priscillą, we wspomnieniach matki, a także zmarłego przy porodzie brata-bliźniaka. Niestety, próby uczłowieczenia ikony kończą się tutaj nachalnym psychologizowaniem, siłą rzeczy dość uproszczonym. We wszystkich przedstawionych obrazach Króla motorem jego działań mają być braki - w ten sposób staje się on bardziej ludzki i bliższy przeciętnemu człowiekowi. Jednak zestawienie Presleya, Lennona, Bono, amerykańskiego kiczu i psychoanalizy Freuda wielu wydać się może zbyt wybuchową mieszanką - w tym parodystycznym kontekście powaga sprowadza się więc czasem do melodramatu.
Nie sposób ocenić, czy Elvis rzeczywiście jest ofiarą, czy tylko zostaje tak wyreżyserowany - znów nagromadzenie stylistycznych środków zaciera wszelkie ślady prawdy. Można odnieść wrażenie, że temat samotności i zniewolenia u szczytu sławy Siegoczyński wyczerpał przy pracy nad "Domem Lalki", który psychologicznie był dużo ciekawszy. Elvis Presley, choć realniejszy od Nory Ibsena, jest już tak obrośnięty mitologią, że trudno w niego uwierzyć.
Refreny
Ogrom tego przedsięwzięcia i wątków sprawia, że nie sposób skupić się na jego poszczególnych elementach. Na uwagę na pewno zasługują Anna Mierzwa i Mariusz Zaniewski w jednocześnie dramatycznych i śpiewających rolach Elvisa, ciekawie wypada też Małgorzata Łodej-Stachowiak jako czuła, kochająca matka.
W całej tej chaotycznej różnorodności form i środków najbardziej jednak ucierpiała muzyka - w spektaklu o Elvisie Presleyu spodziewałabym się znacznie więcej, niż kilka refrenów. Fanom Króla obeznanym z jego biograficznymi niuansami spektakl z pewnością przypadnie do gustu, lecz niektórych może przytłaczać. Liczę jeszcze, że z biegiem przedstawień i prób "Elvis" nabierze płynności oraz dynamiki, aby rzeczywiście porwać publiczność szalonym nurtem życia Elvisa Presleya.