Obraz wstrząsający i adekwatny

rozmowa z Zofią Posmysz

Dziś (3. 10) w Muranowie pokaz "Pasażerki" z udziałem autorki scenariusza, a w piątek, premiera opery "Pasażerka" Mieczysława Weinberga.

Człowiek, który przeżył piekło, robi chyba wszystko, by do traumatycznych doświadczeń nie wracać, przynajmniej świadomie, na jawie. Albo też wyrzuca z siebie wspomnienia jak najszybciej. Pani zaczęła mówić o Auschwitz kilkanaście lat po wojnie. Co się stało?

Zofia Posmysz: Nie podejmowałam tematu do 1959 roku. Mimo że pracowałam jako reporterka w Polskim Radiu, w dziale literackim. Wolałam pisać o współczesności. Wciąż jednak zastanawiałam się, kiedy zostanę wezwana przed sąd do Frankfurtu, bo tam toczyły się procesy przeciwko esesmanom. Kiedy będę świadczyć przeciwko mojej Aufseherin Franz. Nigdy do tego nie doszło. Nie została odnaleziona.

Wtedy postanowiła pani spisać wspomnienia?

Bezpośrednim impulsem stała się podróż do Paryża. Jako reporterka PR miałam zrelacjonować otwarcie linii lotniczej na trasie Warszawa – Paryż. Na miejscu wykorzystałam kilka wolnych godzin i poszłam na plac Zgody. Usłyszałam tam nagle głos, który wydał mi się głosem mojej obozowej szefowej. To było mocne doznanie. Zaczęłam się zastanawiać, co bym zrobiła, gdybym naprawdę ją spotkała? To był punkt wyjścia do późniejszego tekstu.

Książki, która została wznowiona przy okazji premiery opery Mieczysława Weinberga?

Nie. Najpierw było słuchowisko radiowe „Pasażerka z kabiny 45”, potem widowisko telewizyjne, a następnie nowela, na podstawie której zrealizowany został film. Chociaż nie do końca, bo nim padł ostatni klaps, reżyser zginął w wypadku.

To był wrzesień 1961 roku...

Zdjęcia wstrzymano, nie było widoków na dokończenie realizacji, więc opracowaną jeszcze raz i poszerzoną nowelę oddałam do wydawnictwa Czytelnik. Ukazała się w1962 roku jako powieść.

Przystępując do realizacji „Pasażerki”, Andrzej Munk miał za sobą rozliczające się z wojenną przeszłością filmy „Błękitny krzyż” i „Eroikę”, ale także przenikliwy dramat „Człowiek na torze” i zjadliwo-groteskowe „Zezowate szczęście”. Dlaczego zainteresował go pani tekst?

Nie rozmawialiśmy o tym, ale sądzę, że podobnie jak ja szukał innego spojrzenia na historię. Nie tylko obozową, ale też historię człowieka. Mam wrażenie, że dopuszczał możliwość istnienia normalnej ludzkiej sympatii, nawet w okrutnych, niehumanitarnych realiach obozu Auschwitz.

Jak przebiegała pani współpraca z reżyserem?

Nie byłam na planie. Najwięcej czasu spędziliśmy, pisząc scenariusz na podstawie mojej noweli. To było trudne doświadczenie, bo Munk dopytywał o szczegóły, drążył, był w swoich pytaniach przenikliwy i dokładny.

Co go szczególnie interesowało?

Obozowe realia. Scena, kiedy esesman wrzuca Cyklon B do komina zrobiona jest znakomicie, tak jak gdyby tam był. Albo inna – kiedy wzdłuż drutów idą strażnicy z psami. Kiedy na nią patrzyłam, czułam jakbym tam znów była.

Czy operowa wersja „Pasażerki” jest równie przejmująca?

Byłam na prapremierze w lipcu tego roku, na festiwalu w Bregenz. Nie jestem muzykiem, więc nie podejmę się oceny muzyki Weinberga, ale na mnie zrobiła wielkie wrażenie. Jest wstrząsająca i przez to adekwatna do tematu – oddaje grozę Oświęcimia. W warstwie literackiej pozostał główny wątek i postaci. Reszta libretta jest już autorstwa Aleksandra Miedwiediewa.

Jak odbiera pani ekranową i sceniczną Martę. Dała pani tej postaci sporo własnych doświadczeń.

Ale też dołożyłam przeżycia innych więźniarek. Zamknęłam w bohaterce dzieje wielu osób. W wersji scenicznej czy filmowej Marta to dla mnie postać literacka.

Spotyka się pani często z młodymi ludźmi, w poniedziałek będzie pani gościem specjalnego pokazu filmu Munka. Dlaczego przyjmuje pani takie zaproszenia?

Wypada, żebym na poniedziałkowej projekcji była. Wiąże się to z wystawieniem opery, ale nie tylko to zdecydowało. Od kilku lat współpracuję z Międzynarodowym Domem Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu. Uważam, że jest to mój obowiązek. Jeżeli przeżyłam, to widocznie po coś. To, co się w tej chwili dzieje, jest dla mnie szalenie ważne także dlatego, że te moje postaci, które przecież mają swoje prototypy, będą żyły dzięki muzyce. To muzyka wydobyła na światło dzienne książkę i przypomina film. Nie daje o przeszłości zapomnieć. Także poza granicami Polski.

Jolanta Gajda-Zadworna
Zycie Warszawy
4 października 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...