Obrazki z wystawy

"Mur" - reż. Maciej Wojtyszko - Teatr Żydowski Warszawa

Monodram, poświęcony Irenie Sendlerowej, okazuje się niestety hołdem trudnym, można wręcz powiedzieć: nudnym, nie wnoszącym nic nowego do wizerunku bohaterki, złożonym z klisz mało udanym przedsięwzięciem

Nie jest tak, że spektakl ma wyłącznie złe strony. Głównego winowajcę należy upatrywać w tekście, który jest bardzo niesceniczny. Być może w czytaniu sprawdziłby się lepiej - niestety wystawiony ponosi klęskę. Forma monodramu jest naprawdę trudna, aktor jest sam na sam z publicznością. Tutaj dodatkowo nie ma żadnych ozdobników: jest tylko czarna, pusta scena i Ewa Dąbrowska jako Irena Sendlerowa, ubrana w prostą szarą sukienkę przywodzącą na myśl lata 40. ubiegłego stulecia. Nie rozumiem, dlaczego reżyser zdecydował się okrasić monologi aktorki muzyką z syntezatora, która nie jest ani nierzucającym się w ucho podkładem, ani nie stanowi żadnego kontrastu do słów padających do nas ze sceny. Kiedy Sendlerowa mówi o aniołach, muzyka plumka naśladując anielskie harfy, kiedy udaje się na przesłuchanie do gestapo - z głośników wydobywa się mocne, jak na sytezator, brzmienie.

Spektakl rozpoczyna się od zjeżdżającego w dół ekranu, na którym przez kilka sekund wyświetla się zdjęcie Ireny Sendlerowej, chyba jedno z najpopularniejszych, do jakich przyzwyczaiły nas gazety, pisząc o niej w ostatnich latach. Staruszka ubrana na czarno, patrząca pogodnie na widza. Aktorka wchodzi na scenę i przygląda się zdjęciu, póki ekran nie zgaśnie. Co przez to mówi? Że chciałaby się zmierzyć z wizerunkiem Sendlerowej, wyzywa ją, patrząc prosto w oczy? Czy może czeka na aprobatę od pierwowzoru? Niestety, to jedyny taki moment, kiedy można jeszcze pokusić się o interpretację. Potem wszystko mamy już podane na tacy. Przez niespełna godzinę słuchamy epizodów z życia Sendlerowej, w których znajduje się wszystko, co kojarzymy z opowieściami o Zagładzie: począwszy od wyprowadzania dzieci z getta, przez potyczki ze szmalcownikami, aż po przesłuchania na gestapo. Historie same w sobie przejmujące, ale często recytowane. Podczas przedstawienia aktorka dwa razy wychodzi poza ten sposób podawania tekstu. Po raz pierwszy, kiedy mówi o wynoszeniu w walizce niemowlęcia - które przeżyło i wysyła swojej ratowniczce kartki z Kalifornii. Po tej scenie następuje epizod dotyczący wspomnienia o czytaniu innych kartek - donosów, jakie składano na Sendlerową do gestapo. Niestety ciekawy kontrast zabija łopatologiczne: „po tych wszystkich latach mogłabym powiedzieć, że było warto". Po raz drugi aktorka okazuje naprawdę silne emocje opowiadając o tym, jak szkolono dzieci, by potrafiły dobrze udawać swoich rówieśników po „aryjskiej stronie", a zatem by umiały zapomnieć, kim są tak naprawdę. Szkoda, że takich momentów jest tak mało.

Również zakończenie rozczarowuje. Spektakl nie odpowiada na pytanie, co działo się z Sendlerową po wojnie, kiedy przyznanie się do ratowania Żydów wcale nie musiało być powodem do dumy. Nie pokazuje, jak radziła sobie w powojennej rzeczywistości. Za to pada inne pytanie, równie ciekawe: co się stało z tymi wszystkimi antysemitami, którzy tak zapamiętale pisali na nią donosy? Szkoda, że pytania nie pozostawiono w zawieszeniu, ale - po raz kolejny - łopatologicznie na nie odpowiedziano, sugerując szukać ich w „pewnym radiu".

Karolina Ćwiek
teatrakcje.pl
18 kwietnia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia