Obserwujmy teatr Ameryki Łacińskiej

Rozmowa z Krystyną Meissner

- Myślę, że Ameryka Łacińska jest ciekawa nie tylko pod względem teatralnym. Tam zaraz coś wybuchnie i trzeba tego pilnować, obserwować. Coś się tam szykuje. Za duża jest mieszanina różnych żywiołów - żeby nie eksplodowała czymś nowym. Tymczasem Europa się wypala - mówi Krystyna Meissner, dyrektor festiwalu "Dialog" we Wrocławiu.

Jacek Cieślak: Była Pani wierna na "Dialogu" wielkiej trójce nowego polskiego teatru - Lupie, Warlikowskiemu, Jarzynie. Inni pojawiali się epizodycznie.

Krystyna Meissner: Staję się coraz bardziej krytyczna. Jest bardzo wielu zdolnych młodych reżyserów, ale nie podoba mi się, że zaczęli się ścigać o to, kto zrobi większą karierę. I wymyślają!

O tym jest między innymi "Wycinka" Lupy.

Lupę cenię coraz bardziej, bo pomimo swoich wielkich osiągnięć, doświadczeń, a i wieku, nigdy nie jest zadowolony z tego, co zrobi. To się czuje. Dlatego też sięgnął po "Wycinkę". Pokazał kawałek duszy, swój niepokój, ciągłe poszukiwanie i niezadowolenie z siebie. Cały on. Bo Warlikowski chyba jest zadowolony z tego, co osiągnął.

Może Warlikowski obawia się rozbić skorupę - formę, w której się odnalazł i schronił? Najnowsza premiera, czyli "Francuzi", ma trwać 300 minut.

Ale będzie krótsza. Warlikowski dostał dobre recenzje w Niemczech. Widzowie czekają na Warlikowskiego. A jak ktoś się znudzi - to wyjdzie. "Wycinka" też nie jest krótka.

Ale, pomimo retrospekcji, zwarta i jednorodna dramaturgicznie.

Tak.

Rok po premierze "Oczyszczonych", która była koprodukcją kierowanego przez Panią Teatru Współczesnego, Polskiego z Poznania i warszawskich Rozmaitości, pokazała Pani inny spektakl Warlikowskiego - "Dybuka", zaś podczas pierwszej edycji jego "Bachantki".

"Oczyszczeni" to świetny spektakl, a wielu uważa, że być może najlepszy w dorobku Warlikowskiego. Bo nieprzerośnięty. Dlatego powróciłam do niego dwa lata temu, wiele lat po premierze. Z Jarzyną jest coś dziwnego. Jakby usuwał się z zawodu. Jeszcze to się nie stało i mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Ale kiedy się z nim rozmawia, cały czas nie ma pewności, co ma robić. Na przykład czy sięgać obrazoburczo po drugorzędne teksty, żeby zrobić z nich ambitne dzieło? Moim zdaniem, to jest szalenie utalentowany człowiek, tylko brakuje mu wewnętrznej pewności siebie, czy idzie dobrą drogą.

To ciekawe, co Pani mówi, bo na mnie nie robi wcale takiego wrażenia.

Bardzo go lubię za pokorę. Bo on jest pokorny.

To też cecha, której raczej nie dostrzegam.

Ale jest pokorny. Inaczej pokorny jest Lupa. O młodszych nie mogę tego powiedzieć. Chodzi im tylko o to, żeby zdobyć uznanie, i to tanim kosztem: skandalem i pozorną odwagą, która potaniała. Sięgają po tematy tabu. Rzekome tabu, bo czy jest dziś tabu? Od razu widać, że to jest wykalkulowane, wymyślone. Szkoda, bo mówię przecież o zdolnych ludziach, którzy osiągają marne wyniki przez swoje efekciarstwo.

A kogo by Pani ostrzegła, że się rozmienia na drobne?

Tę najsłynniejszą parę.

Mówi Pani o Strzępce i Demirskim?

Nigdy ich nie zaprosiłam.

A widziała Pani "nie-boską komedię"?

Nie, ale poza tym prawie wszystko i muszę powiedzieć, że oni poszli na bardzo łatwą sprawę, czyli przeniesienie ulicy, życia na scenę. A mnie się to nie podoba. Mnie to nie ciekawi. To już było.

To musiało być dużo wcześniej, bo jak oni się pojawili - brakowało takiego teatru.

Demirski rozczarował mnie już przy pierwszym spotkaniu. To było przy okazji koprodukcji Teatru Współczesnego z izraelską Habimą i spektaklu "Bat Yam - Tykocin". Razem z Michałem Zadarą zrobili coś, co się nie podobało ani w Izraelu, ani w Polsce. Krytykom i publiczności.

Od kilku lat obaj pracują w duetach: Zadara z Wysocką, a Demirski ze Strzepką.

Demirski i Strzępka się powtarzają. Ich chwyt jest znany. Jak się zna tytuł - resztę sobie można wyobrazić. Myślę też, że łapią pomysł, który rodzi się podczas prób - i płyną.

Tak pracuje Krzysztof Garbaczewski i mówi o tym głośno.

Oglądałam. Ale nic nie wzięłam. Długo nie mogłam się przekonać do Kleczewskiej. Uważam, że jest bardzo zdolna. Widziałam jej wszystkie pierwsze spektakle zrobione w Wałbrzychu. Świetne. Ale potem zaczęła się ścigać z Warlikowskim. Tak to wyglądało. Zresztą nie kryła się z tym. Mówiła o tym głośno. I tym pokonywaniem innych - przegrała ze sobą. To, co robi, zrobiło się pretensjonalne. Czuje się, że ona leci za tematem. Szkoda. Bo powtórzę jeszcze raz - jest bardzo utalentowana.

Kleczewska idzie za ciosem i za emocją. W ogóle to się stało metodą - łapanie chwili, łowienie głównego motywu w improwizacjach i pójście za nim. Pani uważa, że potrzebny jest dystans?

Nie można łapać jednego efektu, albo powiedzmy ostrzej - numeru, i używać go jako sposobu na cały spektakl. Pamiętam, jak Kleczewska zrobiła "Dziady" w Opolu. Aktorzy i widzowie siedzieli na scenie. Aktorzy przez cały spektakl grali wśród ludzi. Kompletne nieporozumienie. Nie podobało mi się. To jest właśnie przykład ścigania się z pomysłem.

A Jan Klata?

Był na "Dialogu" z "Rewizorem". Od tego de facto zaczęła się jego kariera. Bardzo się podobał, z czego skorzystałam jako dyrektorka Współczesnego, bo reżyserował u mnie "Transfer!" o przesiedleniach Polaków i Niemców. Świetnie wyszła nam ta współpraca z Niemcami, z udziałem świadków historii, aktorów amatorów, którzy opowiadali o swoich wojennych i powojennych losach.

Dlaczego potem nie zapraszała Pani Klaty na "Dialog"? Przecież robił świetne spektakle.

Długo się go trzymałam. Do czasu, gdy też zaczął się uganiać za pomysłami. Szkoda, bo on jest bardzo odważny. Bardzo ostry. Ma niesamowitą wyobraźnię... Nie krytykuję go dla samej krytyki. Powtórzę raz jeszcze: kiedy przyglądam się wszystkim reżyserom i autorom, o których wspomniałam, ogarnia mnie żal, że chcą zrobić spektakle i karierę w pięć minut. Przyspieszyć wszystko. Myślą pewnie: niech to się stanie na oczach wszystkich!

A może powinni mieć bardziej wymagających dyrektorów, którzy nie przyjmują spektakli, jeśli nie są gotowe i trzeba nad nimi jeszcze popracować?

Jako dyrektorka teatru rozmawiałam z reżyserami, bo rozmowa dużo daje. Nie dlatego, że starszy dyrektor jest mądrzejszy od młodszego reżysera. Po prostu potrzebne jest zewnętrzne oko, gdy się jest w twórczym procesie. Zdaję się, że teraz zwyczaj rozmowy zanika. Na premierze pokazuje się wszystko jak leci. A może czasami warto coś zatrzymać? Przesunąć premierę, coś poprawić? Albo w ogóle odwołać, jak spektakl nie nadaje się do pokazania. Takie zasady są związane z zespołowością pracy. Tymczasem w teatrach są zespoły, ale reżyser przychodzi zazwyczaj z gronem własnych współpracowników, trochę jak spadochroniarz. I nawet jeśli pracuje ze stałym zespołem - idea zespołowości jest fikcją. Bo nie ma komunikacji. Komunikaty płyną w jedną stronę. To jest bardzo niebezpieczne. I ma już pierwsze konsekwencje. Celińska oznajmiła, że rezygnuje ze sceny. Zaatakowała Krzysztofa Warlikowskiego, oskarżając go, że tworzy teatr tylko dla siebie. Są takie niebezpieczeństwa, że pracujemy tylko z myślą o sobie albo dla jednego człowieka, a nie żeby pogadać, wymienić się myślami.

Bywa też tak, kiedy artysta wchodzi do teatru i staje się medium spraw, które wcześniej były przemilczane. Tak było z "Hamletem" czy "Oczyszczonymi" Warlikowskiego.

Ale teraz pytałam się go, o czym będą "Francuzi". Powiedział, że będą wątki semicki i homoseksualny.

Znamy już te tematy z poprzednich spektakli.

Tak. Ale pomyślałam, że pokażę "Francuzów". Jeśli przez pięć godzin będzie to samo, co już było - ludzie to ocenią. Negatywnie. Ale mimo wszystko spodziewam się, że jeśli Warlikowski drąży i wydłuża swoją opowieść - to wie, co robi. A jednocześnie czas trwania spektaklu, nie bójmy się tego powiedzieć, jest bardzo ważny. Zwłaszcza na festiwalu. I kiedy układam program, zastanawiam się nad godziną rozpoczęcia pokazu, jeśli ma trwać dłużej. Myślę, że idealnie z wytrzymałością widza współgra dwugodzinny przebieg spektaklu. A jeżeli jest dłuższy - trzeba główkować: albo wcześniej zacząć, albo zrobić dłuższe przerwy. Kiedy oglądałam pierwszy raz "Tragedie rzymskie" Ivo van Hove'a w Niemczech, były dłuższe przerwy na posiłki i na kawę w świetnie zaopatrzonych bufetach. I to wcale nie działa źle. Tworzy się atmosfera samodzielnego świata, który ma swój normalny rytm, jak codzienne życie.

Miała być na poprzednim "Dialogu" Ewelina Marciniak ze "Skąpcem". Ale nie była.

Pojechałam do Bydgoszczy pełna nadziei, a był ze mną mój techniczny, teatralny i festiwalowy, stary rzemieślnik - w duszy artysta. Po przedstawieniu spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy i powiedzieliśmy: nie. Myślałam, że Marciniak sięgnie głębiej, że obudzi Moliera w naszym czasie, a zrobiło się przedstawienie od pomyśliku do pomyśliku. Wszystko rozwiązane pod względem sytuacyjnym, żeby się oglądało, żeby było ciekawie. Ale głębi brakowało! W teatrze jest bardzo trudno zbudować świat, który wstrząsa widzem, porusza. Przecież już tyle rzeczy było pokazanych, że trzeba bardzo wyraźnie powiedzieć, o co człowiekowi chodzi. I wtedy to jest przyjęte. Zrozumiane. Mam nadzieję na takie pokazy w tym roku. Zaprosiłam na festiwal dwóch Hiszpanów z Losdedae Dance Company, którzy pokażą w prywatnym mieszkaniu spektakl "Popioły, albo daj mi powód, żeby się nie rozpaść". W pierwszej części oglądamy rzecz o relacjach matka - syn. Jeden z Hiszpanów gra matkę. Świetnie zresztą. Widząc sceniczną postać, nie przypuszczałam, że gra ją mężczyzna. W drugiej części mamy opowieść o relacjach partnerów. Oczywiście, bliskość aktorów i widzów oraz granie w mieszkaniu są oklepane, nie raz to już było. A mimo to spektakl mną wstrząsnął. Jest o tym, że w życiu wchodzi się w tak złożony emocjonalnie układ, od którego wybawienie przynosi tylko śmierć.

Może jest inne wyjście. Opowiedzieć o tym w teatrze, co zrobiła Angélica Liddell w psychodramie "Ja nie jestem taka piękna dwa lata temu", właśnie na "Dialogu".

Hiszpanie są mocni. Zmysłowi. Emocjonalni. Ściągnęłam też na tegoroczny "Dialog" tancerza flamenco Eduarda Guerrera ze spektaklem "Po_wracanie". Oglądałam wiele europejskich rzeczy i jednak różnimy się temperamentem, co jest zresztą bogactwem. W obu hiszpańskich spektaklach czuć siłę namiętności i walki z problemami. Różnie to wychodzi. Raz się udaje, raz nie. W "Po_wracaniu" jest pasja przełamywania kryzysów. Walki z własnym ciałem. Dałam to do programu, bo spektakl, choć skromny, mówi o powodach tworzenia teatru - o tym, jak człowiek mierzy się ze swoim problemem i życiem.

Tak jak w "Oczyszczonych".

Dokładnie.

Jak w "Uroczystości".

Tak. To są przykłady sytuacji, gdy nie dajemy sobie z czymś rady, a nie popisów i tego, że ktoś chce zabłysnąć.

A Janiczak i Rubin, i ich "Caryca Katarzyna"?

Nie. Za łatwe.

Ujęcie tematu było ryzykowne, a Marta Ścisłowicz zagrała jak kamikadze.

Dla mnie to było za płaskie.

No to ciekaw jestem, co Pani powie o Frljiciu, którego Pani zaprosiła.

To jest zupełnie inna sytuacja, bo on wychodzi od dokumentu, nie ubiera się w teatr, nie próbuje zachwycić publiczności. Mówi prosto i na temat. To mnie rozbroiło. Jak ma coś do powiedzenia - to mówi, a nie szuka błyskotliwego pomysłu.

Demirski i Strzępka też nie owijają w bawełnę.

Owijają.

A co by Pani zrobiła na miejscu Klaty w takiej sytuacji, jaka zdarzyła się przy okazji odwołania prób "Nie-Boskiej komedii"?

Próbowałabym przede wszystkim nie dopuścić do rozłamu w zespole. To by wyszło na dobre zespołowi Starego i publiczności.

Nie wycofałaby Pani spektaklu?

Nie. Myślę, że ludzie teatru wszystko robią za szybko. I reżyserują, i rezygnują. Teatr wymaga czasu. A sprawa z "Golgotą Picnic" w Poznaniu?

Chciałem zapytać o Garcię, bo przecież to Pani go ściągnęła do Polski.

Fatalnie się stało, że Michał Merczyński zrezygnował z "Golgoty" pod presją publiczności.

Raczej pod presją 50 tysięcy kiboli, którzy wybierali się na mecz do Poznania. Potem komendant policji oświadczył, że nie bierze odpowiedzialności za to, co się stanie. Kto ją miał wziąć? Pani poszłaby na konfrontację?

Tak, zabezpieczając się możliwie mocno.

A gdyby nie miała Pani poparcia prezydenta i policji?

Wierzę w możliwość rozmowy do końca. Rozmawiałabym. Z tymi kibolami.

Weszłaby Pani na barykadę?

Dokładnie.

Tymczasem w Poznaniu doszło do debaty, zaś rejestrację "Golgoty" pokazano w wielu teatrach, odczytano, a nawet ogłoszono drukiem. A jak było we Wrocławiu, bo na Teatralnych Oskarach Garcia wywołał kontrowersje, pokazując, jak mordowane są w kuchniach całego świata homary.

Ja go nie lubię.

Garcii?

Tak. Ale ja też czasami lubię skonfrontować publiczność z nowymi zjawiskami, żeby nie czuła się rozpieszczana. Jednak eksperymenty z żywymi stworzeniemi mi się nie podobają. Wiadomo na czym to jest oparte - że ma obnażać, ujawniać, oczywiście w odruchu protestu, przez co zyskuje się większe powodzenie. Otóż Garcia dosyć łatwo jedzie na tym koniku, a teatr ma swoje granice i dawno je wytyczył. Dyskusja o tym, czy ma być naprawdę, czy nie naprawdę - trwa od bardzo dawna. Wiemy, że ma być naprawdę, ale nie naprawdę. Iluzja powinna w pewnym momencie się objawić. Co nie znaczy, że trzeba pokazywać rzeczy bezpieczne. Nigdy nie chciałam, żeby "Dialog" był nazbyt komfortowy dla widzów. Zbyt wiele jest takich festiwali. Ten los spotkał Awinion. Festiwal, który był inspiracją dla innych, mojego też, stał się miałki. Z kolei Edynburg rozpłynął się w offie i interdyscyplinarności. Ciekawe są wiosenne i jesienne przeglądy w Berlinie.

Pokazuje Pani "Dziady" Rychcika.

Rychcikowi raz wychodzi, a raz nie. Jego "Dziady" pokazuję, bo to pierwsza okazja, kiedy mogę zaprezentować Mickiewicza zagranicznym kuratorom. Jeżeli Tomek Kireńczuk, mój zastępca, będzie sprytny i uda się mu wyjaśnić gościom, o co chodzi - może być spory sukces. Wcześniejsze inscenizacje "Dziadów" nie dawały na to szansy. Rychcik też nie osiągnął pełni, ale był blisko.

Czy ma Pani poczucie, że reżyserzy, których Pani zaprosiła na "Dialog" i spektakle, jakie Pani pokazała na festiwalu - wpłynęły na polski teatr?

Tak, a jednocześnie wiem, jak taka satysfakcja jest złudna. Zdaję sobie sprawę z tego, że "Dialog" miał wpływ na polskie spektakle oraz widownię, ale mam też świadomość, że ludzie mogą tego nie wiedzieć albo nie pamiętać. Najważniejsze jest to, czy wypełniłam istniejącą wcześniej lukę, bo przecież poczynając od toruńskiego "Kontaktu", kierowałam się poczuciem braku dostatecznej wiedzy na temat teatru w Europie i na świecie. Pomyślałam sobie, że tak nie może dłużej być, bo to swego rodzaju kalectwo: przecież teatr jest głosem społeczeństw, poprzez teatr się poznajemy. W Toruniu byłam pewna, że zanim spojrzę dalej, muszę rozejrzeć się wokoło. Na "Kontakcie" przedstawiłam Eimuntasa Nekrošiusa, ale też Krystiana Lupę, który dostawał tam pierwsze nagrody. Tak naprawdę trudno mi oddzielić "Kontakt" od "Dialogu". W Toruniu wszystko się zaczęło, a we Wrocławiu kontynuowałam swoje poszukiwania. A biorąc pod uwagę międzynarodowy, globalny charakter "Dialogu" - więcej mogłam pokazać zjawisk i artystów wcześniej nieznanych. Myślę też o oddziaływaniu "Dialogu" na zagraniczne festiwale, które zaczęły powtarzać spektakle po wrocławskiej prezentacji. Tak było na przykład z maleńkim spektaklem "Simulacro" w reżyserii Marca Layera Campanii La Re-sentida z Chile, która stała się rozpoznawalna w Europie właśnie na "Dialogu". Drugim takim spektaklem była "Apokalipsa 1,11" Fernanda Bonassiego w reżyserii Antônia Arauja z Teatro da Vertigem z Sao Paulo. Prawda jest taka, że nawet jeśli poważni południowoamerykańscy artyści pokazują na prestiżowych festiwalach w Ameryce Łacińskiej swoje spektakle - pozostają na świecie niezauważeni.

Trzeba pokazać się na ważnym europejskim festiwalu, takim jak "Dialog", gdzie są obecni ważni europejscy kuratorzy?

Tak. Ale generalnie warto jeździć do Ameryki Łacińskiej, a zwłaszcza do Santiago de Chile, gdzie festiwal organizuje słynna Carmen Romero. Ma ambicje prezentowania teatrów dwóch Ameryk, ale to się jej nie udaje, bo Ameryka Północna obecnie jest teatralnie nieciekawa. Za to przedstawienia z południowej Ameryki są fascynujące, zmysłowe, a jednocześnie krytyczne wobec rzeczywistości. Tam twórcy szukają nowego języka teatru, podczas gdy w Ameryce Północnej nie ma atmosfery na dobry teatr. Miejmy nadzieję, że to chwilowy problem. Tymczasem w Brazylii, Chile i w Argentynie ciągle się coś dzieje, ciągle coś buzuje. A Carmen ściąga te wszystkie nowe zjawiska na swój festiwal.

Czy można znaleźć wspólny mianownik tematyczny dla tych spektakli?

Każdy spektakl, który zaprosiłam z Ameryki Łacińskiej, był oryginalny zarówno jeśli chodzi o formę, jak i temat, dlatego nie można ich wrzucić do jednego worka. Natomiast wspólna i charakterystyczna jest pazerność na życie, wobec życia. Na przykład "Apokalipsa 1,11" zakorzeniona była w więziennym buncie, który zdarzył się naprawdę, ale to był tylko punkt wyjścia, bo zadawała kardynalne egzystencjalne pytania dotyczące naszego przyjścia na świat, życia i śmierci. Mieszały się postaci rzeczywiste i nierzeczywiste. Z kolei w "Simulacro" teatralna młodzież stawiała pytanie, co robimy w tym zadupiu, jakim jest dla nich Chile? Co ja tu robię, co powinienem robić? Myślę, że Ameryka Łacińska jest ciekawa nie tylko pod względem teatralnym. Tam zaraz coś wybuchnie i trzeba tego pilnować, obserwować. Coś się tam szykuje. Za duża jest mieszanina różnych żywiołów - żeby nie eksplodowała czymś nowym. Tymczasem Europa się wypala.

Europejski teatr zjada własny ogon?

Aż taką pesymistką nie jestem. Jestem szaloną patriotką Europy. Nie wyobrażam sobie światowego teatru bez starego kontynentu. Bez amerykańskiego - dałoby się wytrzymać. Bez europejskiego - już nie.

To co złego dzieje się z Europą?

Wszyscy artyści rozsiedli się w swoich wygodnych fotelach. To typowy przejaw okresu przejściowego, kiedy dzieje się mniej ciekawych rzeczy. Choć może wybuchną zaraz nowe zjawiska, bo Europa zawsze była bogata, jeśli chodzi o rezerwy i zaplecze.

Co Pani ujawni, jeśli chodzi o rezerwy tegoroczne?

Najpierw powiem o Ivo van Hove, który pokazał na "Dialogu" wspomniane już "Tragedie rzymskie" według Szekspira. Teraz przywiezie dwa bergmanowskie spektakle "Szepty i krzyki" oraz "Po próbie/Persona" z Toneelgroep Amsterdam. Bergman był dla nas zawsze ostry, a wręcz drastyczny, a jednak na tle van Hove'a pan Ingmar wypada łagodnie jak baranek. Jeśli chodzi o nowości - zaprosiłam Niemkę Susanne Kennedy, która wychowała się i kształciła w Holandii. I bardzo dobrze. Kennedy dopiero zaczyna, ale to, jak czyta tekst dramatyczny, jest niebywałe. Pokażę dwie jej rzeczy. Pelikana Strindberga, którego zrobiła w Toneelgroep Amsterdam, czyli rzecz o matce pożerającej własne dzieci, jednocześnie udającej, że bardzo je kocha, i żądającej opieki. Ivo jest chyba o ten spektakl zazdrosny.

Jak matka ze Strindberga?

W każdym razie nie zgodził się na teatralną prezentację przedstawienia. Dlatego wzięłam rejestrację filmową, a także "Warum. Dlaczego pan R. wpada w szał?" z monachijskiego Kammerspiele, gdzie Kennedy pracuje na stałe. Znakiem szczególnym tej młodej reżyserki jest niespotykanie oryginalna forma. Potrafi odebrać aktorom prawo głosu i podporządkować ich sceniczne zachowania ścieżce dźwiękowej.

Większość z nas musi się wpisać w pewien format.

Różnie można to interpretować. A to tylko jeden z wielu jej zabiegów. Generalnie zależy jej na odteatralnieniu teatru i szukaniu nowych dróg. Dodam, że Suzanne Kennedy jest niepozornym dziewczęciem. Ale ma niesamowitą wyobraźnię.

Już podczas drugiej edycji w 2003 roku pokazała Pani Luka Percevala i jego "Sen o jesieni".

Pokazał też we Wrocławiu przepięknego "Wujaszkę Wanię", w którym ograniczył emocjonalne rozbuchanie aktorów. Reżyserzy, kiedy mają pieniądze, wymyślają różne dziwne, monumentalne rzeczy. Perceval poszedł wtedy inną drogą. Na scenie były tylko kotara, rząd krzeseł i aktorzy, którym zabrał możliwości teatralnej ekspresji, gestykulowania. Grali od krzesła do krzesła, a jednak wytworzyli takie napięcie, które udowodniło, że jest ważniejsze niż ruch sceniczny. Chyba właśnie tego szukają ci najciekawsi reżyserzy. Ale teraz Perceval jest w Hamburgu w Thalia Theater. Niestety, popada w rutynę, która grozi wszystkim najlepszym. Obejrzałam ostatnio kilka spektakli Luka i uznałam, że trzeba sobie zrobić od niego odpoczynek. Niech przestanie być więźniem własnego stylu.

Stworzyła Pani "Dialog" i zdecydowała się rozstać z festiwalem po tegorocznej edycji. Będzie Pani pomagała przy następnej?

Będę, a przy kolejnych też będę na każde zawołanie. Chciałabym, żeby przejęcie dyrekcji przez Tomka Kireńczuka odbyło się płynnie, co u nas jest niezwykle rzadkie. To była moja inicjatywa. Zmiana powinna się dokonywać co osiem lat, co dekadę.

Tegoroczną edycję zatytułowała pani "Świat bez Boga".

Spektakle, które zaprosiłam, pokazują świat bez ustalonych wartości, świat, w którym zhierarchizowana moralność nie istnieje. Pozbawieni istotnych punktów odniesienia, błądzimy w tym świecie na ślepo, szukając czegoś, co pozwoli nam poczuć się dobrze, czegoś, co pozwoli nam zawyrokować o tym, co jest dobre, a co złe. Utraciwszy kierunki i znaki, gubimy się i przestajemy się ze sobą spotykać, przestajemy ze sobą rozmawiać, bo porządki i hierarchie, które tworzymy na własne potrzeby, niewiele mają ze sobą wspólnego. Nie mając wiarygodnego kryterium dla postępowania i działania, coraz częściej zadajemy sobie pytanie, dla kogo i po co żyjemy. W imię czego działamy? Nie znajdując na te pytanie odpowiedzi lub znajdując takie, które są łatwe do podważenia, pogrążamy się w chaosie. Świat bez Boga to po prostu życie w chaosie.

Jacek Cieślak
Teatr Pismo
22 października 2015

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia