Obsuwy czasami są lepsze
"Marzenie Nataszy" - reż. Bartłomiej Miernik - Wojewódzki Ośrodek Kultury w LublinieO prezentacji „Marzenia Nataszy" podczas XIII Ogólnopolskiego Przeglądu Monodramu Współczesnego w Warszawie pisze Paulina Niedziałek.
Piątek wielu osobom kojarzy się z początkiem weekendu. Wyczekiwany koniec tygodnia to czas kiedy można na chwilę przystanąć i jak mawiają „odpiąć wrotki". Jednak dla mnie i lubelskiej Grupy Banina nie był to czas na odpoczynek. Grupa Banina została zakwalifikowana do prestiżowego Ogólnopolskiego Przeglądu Monodramu Współczesnego. Prezentacja „Marzenia Nataszy" zaplanowana była na 11 września, na godzinę 20.30. Plan dnia był prosty: 10 wyjazd z Lublina, 13 próba techniczna, 15 próba generalna a o 20.30 występ. Pierwszy raz miałam okazję chociaż przez chwilę uczestniczyć w tak cenionym festiwalu. Bardzo przejęłam się swoją rolą, a żeby się nie spóźnić postanowiłam pojechać do Lublina wcześniejszym autobusem, aby zapukać do drzwi reżysera tak z siedem minut wcześniej niż założyliśmy.
Była to moja pierwsza wizyta na ulicy Niecałej w Lublinie. Mężczyzna około trzydziestoletni stał pod drzwiami do jednej z miliona, tak przynajmniej mi się wydawało, klatek i krzyczał na całe gardło: „Masz natychmiast otworzyć te drzwi". Trochę się wystraszyłam, ponieważ nie miałam już możliwości wyjścia z podwórka. Nerwowo wykręciłam numer Bartka Miernika. Komórka milczała. Weszłam szybko w pierwsze lepsze drzwi. Jak się okazało była to właściwa klatka. Znalazłam mieszkanie i zadzwoniłam. Była 9:53, a... pan reżyser był w totalnej rozsypce.
W Warszawie byliśmy po 13. Od razu zabraliśmy się do pracy. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie pani, która nas przyjęła – pracownica teatru. Nie było najmniejszego problemu z organizacją. Z tak zwanego „marszu" reżyser z aktorką i akustykami dopracowali szczegóły prób. Rozpoczęła się próba techniczna. Bartek wraz z akustykami ustawił światła i dopasował głośność muzyki. Bacznie przyglądałam się ich pracy. Potem wyszłam z malowniczo położonego budynku teatru i podziwiałam uroki Nowego Miasta. Zachwycałam się pierwszymi liśćmi, które spadły z drzew przed teatrem. Budynek, w którym mieści się Teatr WARSawy jest miejscem dawnego kina Wars. Doskonale wpisuje się on w Rynek Nowego Miasta. W miejscu, gdzie mieści się siedziba teatru mogłam odpocząć od gwaru i chaosu stolicy, a także od szybkiego tempa dnia.
Kwadrans po 15 zaczęła się próba generalna. Bartek pracował z Anną Dudziak przez niespełna półtorej godziny nad jak najlepszym przygotowaniem wieczornego występu. Wiele razy mówił: „tak, świetnie, oby tak dalej", „to było zajebiste, zrób tak wieczorem". Żeby nie było tak kolorowo, to czasami również zmieniał koncepcje aktorki i dawał nowe wskazówki, które Ania starała się jak najlepiej zastosować.
Po próbie generalnej, wygłodzona lubelska pielgrzymka udała się w poszukiwaniu gorącego posiłku. Poszliśmy do „Szwejka". Złożyliśmy zamówienie, decyzje o tym, co zjemy podjęliśmy bardzo szybko. Przez te niespełna dwadzieścia minut jakoś tak zbliżyliśmy się do siebie i zatarliśmy wszelkie granice. Bartek zamówił Asi kwaśnicę, którą potem i tak mu oddała, a sama zajadała się parowanym brokułem z mojego talerza. Jak się okazało nie tylko ona uwielbiała w tym towarzystwie brokuły, bo lubił je też Marcin, któremu oczywiście odstąpiłam parę różyczek. Natomiast Bartek rozkoszował się sałatą lodową z sałatki greckiej Ani, zaś ona podjadała frytki z talerza swojego męża. Ta kulinarna sytuacja... bardzo nas wszystkich przybliżyła.
Około 18.40 najedzeni postanowiliśmy wrócić do teatru, by Ania mogła przygotować się do wieczornego występu, a ja i jej mąż Paweł mogliśmy pójść na spektakl konkurencji pt. „Toniejestpostawaartystyczna, czyli premiery nie będzie". Przedstawienie niespecjalnie mnie porwało, więcej – niekiedy nudziło. Dookoła mnie widzowie bawili się w najlepsze, jednak ja delikatnie podnosiłam kąciki ust. To wszystko. Jedynie koniec przykuł moją uwagę: aktor, który był zarazem reżyserem, bohaterem i aktorem w jednym usiadł na krześle, zapalił papierosa i zadał widzom pytanie: „Czy mają Państwo jakieś pytania? Jeśli tak, to proszę teraz bo potem może nie być sposobności". Początkowo widzowie odebrali to jako kolejną scenę, jednak okazało się to prawdą. Nawet padło jedno banalne pytanie: „A gdzie kupił Pan takie śmieszne okulary?" Aktor odpowiedział, że je dostał, po czym zabrzmiała ostatnia piosenka, światła zgasły a ja odetchnęłam, że to już koniec. Cieszyłam się, ponieważ była już 20.21 i za dziewięć minut Ania miała startować z Nataszą. Ponieważ już dzień wcześniej widziałam „Marzenie Nataszy", to ciekawa byłam, jak aktorka poradzi sobie w nowej przestrzeni, z nową, warszawską publicznością. Anna Dudziak poradziła sobie znakomicie. Może nie był to jeden z lepszych przebiegów „Nataszy", ale i tak aktorka wzbudziła uznanie widowni. Oglądający spektakl, wodzili wzrokiem za Nataszką, której na scenie było pełno. Raz wyszła nawet do publiczności, co zatarło jakiekolwiek granice między sceną a widownią. W spektaklu została wykorzystana adekwatna do poszczególnych scen muzyka. Momentami była ona ustawiona zbyt głośno, ale to tylko drobne niedociągnięcie, które przykryte zostało grą aktorską. Wiele kontrowersji wśród odbiorców wzbudziło zakończenie, zmusiło do przemyśleń na temat głównej bohaterki. Stało się głównym tematem rozmów widzów w foyer, po obejrzeniu przedstawienia.
Na „Marzenie Nataszy" zostały wyprzedane wszystkie bilety i było kilka dostawek, co świadczyło o dużym zainteresowaniu pokazem. Po występie Ania trzykrotnie wracała na scenę i zbierała oklaski. Bartek zebrał wiele pozytywnych komentarzy i gratulacji od widzów. Odebrał kilka telefonów. To bardzo dobrze. Oznacza, że odniósł swój pierwszy sukces w roli reżysera teatralnego. Pozostaje mi tylko liczyć na kolejne jego spektakle.
Wyjazd do Warszawy równał się także ze spotkaniem z dawnymi znajomymi, którzy zrobili niespodziankę reżyserowi i przyszli obejrzeć jego pracę. Poszliśmy więc grupą mniej więcej piętnastoosobową do pobliskiej restauracji, by uczcić ten jakże wspaniały wieczór. Ktoś zamówił wino, ktoś chciał delikatniej więc wybrał piwo, ktoś zaszalał i zdecydował się na wódkę bądź szota. No cóż, w końcu był piątek wieczór, czas na „odpinki". Po dniu pełnym wrażeń, odczułam zmęczenie i postanowiłam w nocy wrócić do Lublina. Podczas spotkania straciliśmy poczucie czasu, dlatego trzydzieści minut szybko zamieniło się w dwie godziny. Miejsce opuściłam około kwadrans przed północą i w niespełna dwie godziny dotarłam samochodem do Lublina. Już w domu pomyślałam: „taaak było wspaniale, oby więcej takich piątków".