Oczekuję z napięciem spotkania z publicznością
rozmowa z Grzegorzem ChrapkiewiczemRozmowa z Grzegorzem Chrapkiewiczem, reżyserem "Królowej piękności z Leenane" Teatru Polskiego w Bielsku-Bialej.
12 września w bielskim teatrze będzie mieć miejsce pierwsza premiera nowego sezonu 2009/2010. Tym razem na scenę zostanie przeniesiona „Królowa piękności z Leenane” na podstawie dramatu niezwykle popularnego ostatnio Irlandczyka – Martina McDonagha. Po jednej z prób przed sobotnim wieczorem udało się porozmawiać z Grzegorzem Chrapkiewiczem – reżyserem tego przedstawienia, a także wybitnym pedagogiem i aktorem.
Anna Hazuka: Skąd pomysł na tę właśnie sztukę? Inicjatywa wyszła od Pana czy bielskiego teatru?
Grzegorz Chrapkiewicz: To jest dość skomplikowana sprawa. Dyrektor teatru wymyślił taką ideę, żeby zderzyć na scenie dwie niezwykle wyraziste osobowości teatru bielskiego, czyli Anię Guzik z Grażyną Bułką. To właśnie pod tym kątem szukaliśmy sztuki. Pomysłów było kilka. Wreszcie zdecydowałem się na „Królową piękności”, ponieważ dziesięć lat temu w Teatrze „Wybrzeże” już w przygotowaniu był właśnie mój spektakl na podstawie tego dramatu, tylko ze względów personalnych (jedna z aktorek ze względów osobistych musiała zrezygnować z roli) dyrekcja odstąpiła od tego projektu. Teraz taka możliwość znowu się pojawiła, tym razem w teatrze w Bielsku, z czego się bardzo cieszę, bo każde niezrealizowane marzenie gniecie człowieka od środka. Teraz na szczęście ma szanse się ono spełnić.
A.H.: Znowu ( po między innymi „Kształcie rzeczy”, „Staroświeckiej komedii” czy „Piaskownicy”) jest to kameralne przedstawienie w Pańskim dorobku artystycznym – z małą liczbą bohaterów, na Małej Scenie. Na czym według Pana polega specyfika takich kameralnych produkcji teatralnych?
G.Ch.: Ja mogę tylko o sobie powiedzieć – dlaczego ja lubię robić takie kameralne przedstawienia. Otóż, pewnie dlatego, że jestem pedagogiem, profesorem szkół teatralnych, uwielbiam pewne grzebanie – szukanie cech osobowościowych i środków wyrazów głęboko schowanych w aktorze, a sztuki kameralne dają taka możliwość. Trudno powiedzieć, że się wyspecjalizowałem w tego typu produkcjach, choć uważam, ze każdy powinien znaleźć swoją niszę, by móc czerpać pełne zadowolenie. Ja nie mam zamiaru konkurować z Lupą czy Warlikowskim. Moja percepcja teatru kończy się na tych właśnie twórcach, natomiast już pomysły Kleczewskiej czy Zadary absolutnie do mnie nie przemawiają. Oczywiście cenię ich i szanuje, ale to nie oznacza, ze muszę akceptować ich teatr. Nie chodzę na ich spektakle, bo one do mnie nie docierają i nie mam się czego wstydzić. Zostałem wychowany na teatrze Wajdy, Swinarskiego, Jarockiego. Nie mam ochoty na siłę być modny i powielać popularne schematy. Trudno – być może jestem zaściankowy, ale znalazłem swoją niszą właśnie w takich kameralnych przedstawieniach. Aktorzy cenią warsztatową, studyjną pracę ze mną. Pomaga w tym na pewno moje dwudziestoośmioletnie doświadczenie aktorskie. Nie ukrywam jednak, ze od czasu do czasu przychodzi chęć zrobienia tak zwanego przedstawienia z rozmachem – taka była na przykład „Iwona, księżniczka Burgunda” w bielskim teatrze – rozpasane przedsięwzięcie, z wielkimi dekoracjami, kostiumami i tak dalej.
A.H.: Kontynuując wspomniany przez Pana wątek pracy z aktorem, proszę powiedzieć jak wyglądała ona w tym wypadku? I czy fakt, że jest Pan aktorem ułatwia komunikację na linii aktor-reżyser?
G.Ch.: Na pewno ułatwia, a co do pracy z aktorem, to na ten temat książkę można napisać. Zresztą to jest tez pewna tajemnica zawodu. Tego się nie da ująć w dwóch słowach. Tak jak samo aktorstwo, które jest dziedziną wymykającą się wszelkim definicjom. Jako profesor od czasu do czasu mam okazję być recenzentem prac doktorskich aktorów uczących, w związku z tym, z doświadczenia wiem, jak ciężko jest ogarnąć słowem istotę roli, graną postać. A jest taki wymóg – część pracy doktorskiej czy habilitacyjnej ma stanowić opis własnego dzieła, najczęściej roli, którą się stworzyło. Trudno jest o tym pisać i mówić, głównie dlatego, ze w dużej mierze praca aktora zakłada angażowanie procesów niezwiązanych ze świadomością. Wchłaniając postać w siebie, aktor zaczyna nią żyć , a my przecież na codzień też nie do końca uświadamiamy sobie pewne rzeczy, na przykład to, jak patrzymy, jak się śmiejemy, jakie wykonujemy gesty w różnych sytuacjach. Nie da się ustawicznie kontrolować samego siebie. I na tym to polega, że aktor też nie jest w stanie nad wszystkim idealnie zapanować. Jeśli chodzi o moją komunikacje z aktorami, na pewno jest nam łatwiej, bo porozumiewamy się tym samym, umownym językiem oraz poruszamy się w obrębie tych samych skrótów myślowych. A jeśli w ogóle się nie możemy dogadać, to po prostu wchodzę na scenę i gram. A wtedy wszystko staje się jasne, bez zbędnego gadania.
A. H.: A gdzie szukał Pan inspiracji przy pracy nad tym spektaklem?
G.Ch.: Trudno powiedzieć. Na pewno w życiu, we własnym doświadczeniu i obserwacjach, a przede wszystkim w wyobraźni. Ta sztuka jest napisana jako stricte realistyczna. Ja pozwoliłem sobie wlać tu trochę poezji. Jest w tym pewna umowność, dekoracja też do końca nie jest realistyczna. Powiedziałbym tak – spektakl jest realistyczny w wyrazie, natomiast nie w formie. Nie jest tak, że za wszelką cenę chcę być oryginalny i próbuje oderwać się od poprzednich realizacji scenicznych tego dramatu. Ja po prostu tak czuję ten tekst. Nie twierdzę, że to jest genialne, wręcz przeciwnie – przez to, że zdecydowałem się na pewien cudzysłów, oczekuję z napięciem spotkania z publicznością.
A. H.: Co Pana urzekło w tym dramacie?
G.Ch.: Przede wszystkim tekst McDonagha porwał mnie jako aktora. Po przeczytaniu tego dramatu dziesięć lat temu, zapytałem siebie :” dlaczego ja nie jestem kobietą?”. Bardzo chętnie bym zagrał jedną albo drugą główną rolę. Tutaj płeć przestaje być ważna dla artysty. Każdy kto jest aktorem i przeczyta ten dramat, chce to zagrać. To mnie porwało, a potem stwierdziłem, ze skoro nie mogę w tym zagrać, to chcę to wyreżyserować.
A. H.: A co Pana zdaniem tłumaczy popularność spektakli według sztuk McDonagha w Polsce?
G.Ch.: To jest bardzo złożone pytanie, ale lapidarnie odpowiem, ze my Polacy i Irlandczycy po prostu jesteśmy do siebie bardzo podobni. Głównie ze względu na katolicyzm, który narzuca pewien system wychowania, etyki. Poza tym zarówno Polacy, jak i Irlandczycy mają podobną historię z walkami o wolność na czele. Mamy tez niezwykle podobne cechy osobowościowe. Łączy nas brak siły do wyrwania się z marazmu i trwanie w małomiasteczkowej gnuśności. Atmosfera prowincji również wydaje się być taka sama. Właśnie tym bym tłumaczył popularność literatury irlandzkiej na deskach polskich teatrów. Choć trzeba pamiętać, że „Królowa piękności” niejednokrotnie, z sukcesami była wystawiana na przykład w Stanach Zjednoczonych. Wydaje mi się, ze jest to sztuka ponadczasowa i byłaby bardzo popularna również poza irlandzką obyczajowością. Gdyby akcję umieścić w Rosji, Rumunii, Anglii czy Niemczech, sadzę, ze wydźwięk pozostałby taki sam. Dla mnie najważniejsze są tu relacje miedzy bohaterami, uczucia, emocje, a sprawy socjologiczne, czy polityczne, też istotne, stanowią dla mnie kontekst, swoiste tło.
A. H.: Czy można liczyć, ze sięgnie Pan po dwie kolejne części tak zwanej „Trylogii Leenane” – „Czaszkę z Connemary” i „Samotny Zachód”?
G. Ch.: Nie wiem. Kiedyś chciałem zrobić trylogię Ionesco. Wyreżyserowałem „Lekcję”, chciałem jeszcze sięgnąć po „Łysą śpiewaczkę” i „Nosorożca” i się to nie udało. Dlatego teraz niczego nie zakładam. Aczkolwiek oba wymienione przez Panią dramaty bardzo lubię. Nie umiem jednak obiecać, że zajmę się „Czaszką z Connemary”, bo równie dobrze mogę przeczytać inny dramat, który mnie bardziej zafascynuje i stwierdzę, ze tekst McDonagha może jeszcze poczekać. Tak jest właśnie w całym życiu artysty – niepewność i niespodzianka odgrywają olbrzymia role.
A.H.: Na koniec chciałabym zapytać, co chciałby Pan zobaczyć na twarzach widzów po spektaklu?
G.Ch.: To jest bardzo ciekawe pytanie. Co chciałbym zobaczyć na twarzach widzów? Szukam odpowiedniego słowa. I myślę o pewnym stężeniu twarzy, które wyrażałoby głębokie poruszenie. I marzy mi sie cisza po spektaklu, bez żadnych braw.