Od Czerwonego Kapturka do Demarczyk
Rozmowa z Małgorzatą PietrzakMałgorzata Pietrzak jest kierownikiem Literackim w Olsztyńskim Teatrze Lalek. Zajmuje się promocją. Nie miała odwagi zostać aktorką. Teraz jednak gra. W wyjątkowym Teatrze Fotografii.
Pani to chyba lubi teatr?
- Kocham teatr od dzieciństwa, a tę miłość zaszczepiła mi babcia Helena Siedlecka-Pietrzak. Na nią z kolei ogromny wpływ wywarł stryjek Adam Grzymała-Siedlecki (1876-1967), krytyk teatralny i literacki. To mój stryjeczny pradziad, na którego książkach się wychowałam.
Jakie to byty książki?
- "Na orbicie Melpomeny" czy "Świat aktorski moich czasów". Czytywałam je z babcią w dzieciństwie.
A gdzie się to wszystko działo?
- Podczas moich spotkań z babcią w Częstochowie. Ja mieszkałam na Mazurach. W Częstochowie babcia zajmowała się oświatą, pracowała w tajnym nauczaniu, cały czas krzewiła polską kulturę.
Pamięta pani swój pierwszy obejrzany spektakl?
- Tak. Był nieodpowiedni dla małych dzieci, bo była to "Dama kameliowa", ale wywarł na mnie wielkie wrażenie. A potem oglądałam przedstawienia z teatru w Łomży, który pokazywał je w mojej miejscowości. Pamiętam też teatr telewizji dla dzieci.
I co?
- Wstąpiłam do amatorskiego teatru dziecięcego i zagrałam nawet w dwóch spektaklach. Ale potem, gdy dorastałam, z otwartego dziecka zmieniłam się w zakompleksioną dziewczynkę i zrezygnowałam z marzeń o teatrze. Bałam się. Uważałam, że nie jestem aż tak interesująca ani tak ładna i że nie dam rady. Wiedziałam jednak, że muszę robić coś, co jest związane z teatrem. Poszłam na teatrologię na Uniwersytet Łódzki. To było cudowne studiowanie.
O czym napisała pani pracę magisterską?
- Jej tytuł brzmiał "Za kulisami i w garderobie, czyli relacja aktor - garderobiany w teatrze i dramacie". Była to praca innowacyjna. Najpierw prześledziłam historię, żeby zobaczyć, kiedy pojawiła się postać garderobianego i pierwsze garderoby w teatrze...
I kiedy?
- Już w starożytności. Sprawdziłam, jak wyglądały budynki teatralne i kiedy pojawiła się w nich pierwsza garderoba. Pisałam też o szczególnej relacji między aktorem i garderobianym. Byłam na praktyce w Teatrze Nowym w Łodzi i tam miałam okazję rozmawiać z Janem Peszkiem i Janem Fryczem, którzy grali wówczas w "Królu Learze". A ja stałam w kulisach z panią Beatą, garderobianą, obserwowałam jej pracę i to była część praktyczna pracy. W części teoretycznej przeanalizowałam dwa dramaty: "Garderobianego" Ronalda Harwooda i "Nie patrzysz na mnie, mamo" Johna Osborne'a. Aktor bywa kapryśny i garderobiany musi mieć wyczucie. Z moich obserwacji wynika jednak, że gwiazdy bywają w tych relacjach bardziej skromne niż osoby zaczynające karierę.
Jak pani znalazła się w Olsztyńskim Teatrze Lalek?
- Szukałam pracy. Starałam się o nią w OTL i w Teatrze Jaracza. W tym drugim poszukiwano aktorów, a w pierwszym ówczesny dyrektor Krzysztof Rościszewski już zatrudnił kogoś na okres próbny. Ja tymczasem znalazłam pracę w Teatrze Ochoty w Warszawie i spędziłam tam rok. Przyglądałam się pracy Bożeny Stryjkówny, która grała Lamię w "Seksmisji". Zajmowałam się promocją teatru. A wiosną zadzwonił do mnie dyrektor Rościszewski i zaprosił mnie na rozmowę. Byłam bardzo szczęśliwa, bo chciałam wrócić do domu, w rodzinne strony.
A Warszawa? Stolica?
- W Warszawie się nie odnalazłam. Męczyło mnie to zatłoczone miasto, w którym nie było się jak schować do lasu. Nie mogłam tego znieść. I choć dyrektor Rościszewski zaproponował mi pensję trzy razy mniejszą niż w Warszawie, zdecydowałam się bez wahania. Liczyło się to, że byłam w Olsztynie i że zaczęłam pracować w teatrze formy, który inspirował mnie od dzieciństwa. Dyrektor Rościszewski był moim wspaniałym nauczycielem.
Choć wygląda tak groźnie!
- Tak naprawdę jest cudownym człowiekiem.
Teraz w końcu występuje pani w teatrze. Jest to niezwykły, jedyny na świecie Teatr Fotografii Przemka Wiśniewskiego. Zagrała pani w kilku przedstawieniach, m.in. w "Wenus w futrze" i wystąpiła w recitalu piosenek Ewy Demarczyk. Wyjaśnijmy, że jest to teatr, w którym są aktorzy, są role i zdjęcia ze spektaklu, który nigdy nie powstaje. "Wenus..." to dosyć śmiały spektakl.
- Śmiały i to było dla mnie barierą, żeby w ogóle wystąpić. W spektaklu nie ma nagości, ale strój, w którym gram, jest skąpy i seksowny. Te zdjęcia wydały mi się, osobie - takiej jak ja - z kompleksami, dosyć odważne. Zawsze podziwiam ludzi, którzy nie boją się w negliżu stanąć do zdjęć. Ode mnie wymagało to dużo odwagi. Ale Przemek Wiśniewski jest prawdziwym artystą, który potrafi rozmawiać ze swoimi modelami. Najpierw pokazał mi tekst, potem film z Emmanuelle Seigner. W pierwszym momencie się przeraziłam. Ale z efektu końcowego jestem bardzo zadowolona.
Jednak nie zawsze są to tzw. piękne zdjęcia.
- Nie. Niektóre pokazują, że nie jestem już nastolatką, pokazują smutek i rozczarowanie. A jestem osobą nostalgiczną i czasem jestem rozczarowana światem.
Jak było z recitalem piosenek Ewy Demarczyk? Mnie urzekły już zdjęcia z fazy przygotowań. Są znakomite.
- I one stały się częścią tej opowieści. Jest to makijaż z lat 60. - czarny i mocny.
Są też zdjęcia, na których pani śpiewa. Co? Naprawdę piosenki Demarczyk?
- Nie. Bardzo lubię śpiewać, ale Ewa Demarczyk to artystka totalna. Nikt chyba nie potrafi jej dorównać. Przemek puszczał jej utwory i poddałam się ich nastrojowi. Zaśpiewałam jednak piosenkę Kayah "Kiedyś byłam różą dla twojego serca". Na zdjęciu nie widać, co śpiewam, ale widać ekspresję. Bo zaśpiewałam bardzo ekspresyjnie. A jak będę starsza, spojrzę na te wszystkie zdjęcia i będę dumna, że kiedyś byłam momentami ładna, momentami nostalgiczna. Dla mnie to wspaniale, bo kiedyś chciałam być aktorką, a teraz po trosze nią jestem. Co prawda w Teatrze Fotografii, ale to doświadczenie niezwykle. A ostatnio doszłam do wniosku, że śpiewanie mnie interesuje i że się nim zajmę. Choćby dla samej siebie.