Od miłości do śmierci
"Ifigenia w Taurydzie" - reż. Włodzimierz Staniewski - OPT GardzieniceW malowniczych Gardzienicach, małej wsi pod Piaskami Włodzimierz Staniewski robi jeden z najbardziej rozpoznawalnych polskich teatrów na świecie
Widzowie, którzy przyjeżdżają tu z całej Polski i nie tylko dostają w pakiecie powitanie, filmy, co najmniej dwa spektakle, w przerwie gorące pierogi, herbatę i kawę, po spektaklach pokaz Akademii Teatralnej, jam session i rzadko kiedy udaje się im wyjechać przed północą. Dziś takiego teatru już gdzie indziej nie ma.
O miłości Włodzimierza Staniewskiego do starożytnej Grecji wiadomo od dawna. Na bazie greckich tragedii, języka tamtego teatru i zamiłowania do pracy nad technikami głosowymi twórca kolejnych spektakli zbudował w Gardzienicach ostatni szaniec myślącego, pogłębionego, intrygującego teatru, który niezmiennie fascynuje wiernych fanów i kolejne pokolenia młodych widzów, którzy chcą być, a nie mieć.
W najnowszym inicjacyjnym pokazie "Ifigenii w T…" (Staniewski nie lubi słowa premiera) zaskoczył starych i młodych fanów swojego charyzmatycznego talentu. Nie dość, że na grecki dramat nałożył polski dramat katastrofy pod Smoleńskiem, to jeszcze do stałych środków wyrazu dołożył multimedialne projekcje, to w dodatku sam zagrał na scenie. Wysterował ruch i śpiew do granic ludzkiej wytrzymałości, siedział z boku lub krążył dookoła sali, zaglądając przez otwarte na gardzienicki park drzwi i zacierał ręce.
W najnowszym spektaklu w historii Ifigenii czczonej przez krymski lud Taurów - Włodzimierz Staniewski odbił historię Czarnej Madonny, czczonej przez Polaków w Częstochowie. Wizerunek greckiej bogini wyryty w kamieniu spadł Taurom z nieba, wizerunek Madonny namalowany na kawałku stołu z Ostatniej Wieczerzy trafił do serc Polaków równie nieprawdopodobną i zagadkową drogą. I Taurowie i Sarmaci, a potem my zrobili ze swoimi boginiami co chcieli.
W spektaklu, którego przebiegu nie da się opisać słowami, bo odbiera się go i chłonie całym ciałem - reżyser pokazał "Polaków portret własny". Pokazał Polskę spod krzyża, symbolizującego Smoleńsk. Pokazał chrześcijańskich fanatyków, którzy w transie potrafią dać się zabić. Pokazał na przestrogę politycznym graczom, kościelnym dostojnikom i zwyczajnym ludziom.
Ale po raz pierwszy tak silnie pokazał także swoją miłość do Polski, ostatniego romantycznego kraju marzycieli, mieszkańców krainy leżącej na skraju wciąż dzikiego Wschodu. Pokazał Europę dwóch czasów. Czasu wyjałowionej z ideałów i honoru europejskiej cywilizacji i czasu polskich Odmieńców, których jeszcze stać na szarżę. O ile Europę stać na ujadającą szarżę foksterierów, to pod pałacem prezydenckim Polaków stać było na szarżę bulterierów. Na husarię z ryngrafem Madonny już nie.
To, co najbardziej ujęło mnie w najnowszym dziele Staniewskiego, to jego płomienna religijność. I bezbronność nagiego dziewczęcego ciała zderzona z tym żarliwym spektaklem, przypominającym wielkie przedstawienia Tadeusza Kantora. Na jej piersi Staniewski rzucił obraz płomyka, który symbolizuje pulsujące życie. Za chwilę ten sam płomyk pojawił się na wiszących czaszkach, które z jednej strony symbolizowały zabitych przez Taurów Greków. A z drugiej czaszki zbierane z miejsca katastrofy pod Smoleńskiem.
Ten przejmujący i okrutny zabieg dobitnie pokazuje, jak blisko od miłości do śmierci. A bogini Thanatos w każdej chwili może zesłać w naszym kierunku Anioła Śmierci. I to, że temu malutkiemu płomyczkowi miłości, wiary i marzeń wciąż coś zagraża. Więc trzeba wziąć go w dłonie, ogrzewać oddechem i w ogóle bardzo się starać.