Od operetki do musicalu (1)

Rozmowa z Pawłem Gabarą

To najczęściej dyrektor płaci największą cenę za zmiany, które dokonują się nie w jego teatrze, tylko wokół niego. Władze tego miasta nie doceniają za bardzo tego, że w zamian za dotacje przyznane teatrowi, oferujemy różnorodną i bogatą ofertę. Gdyby oceniać teatr przez jego aktywność, poprzez to, co daje mieszkańcom w zamian za otrzymane dotacje, to myślę, że ocena naszego Teatru byłaby wysoka. Żałuję, że władze Gliwic nie do końca to doceniały.

Z Pawłem Gabarą, dyrektorem Gliwickiego Teatru Muzycznego, rozmawia Agnieszka Kiełbowicz.

Agnieszka Kiełbowicz: Jesteśmy w samym środku sezonu teatralnego. Za nami premiera broadwayowskiego hitu, czyli "Rodziny Addamsów" na deskach Gliwickiego Teatru Muzycznego. Biorąc pod uwagę pana styczniową decyzję  o rezygnacji z funkcji dyrektora Teatru, można sądzić, iż ta premiera była prawdziwym ukonorowaniem siedemnastu lat pana dyrekcji.

Paweł Gabara: Ponieważ moje odejście nie było planowane i zaskoczyło mnie samego, bo nie odchodzi się na półtora roku przed zakończeniem kontraktu i nie schodzi się z okrętu na pełnym morzu, a środek sezonu to taki okres, to nie jest premiera, która miała w planach zamykać moją dyrekcję. Z premier tzw. dużych planowaliśmy jesienią jeszcze bardzo nowoczesną realizację dawnej operetki Jacquesa Offenbacha "Życie Paryskie". Jej akcja miałaby rozgrywać się w Paryżu w 2015 roku, oczywiście z zachowaniem fabuły, oryginalnej muzyki, ale z przełożeniami na współczesny Paryż. Zapowiadało się to bardzo ciekawie. Natomiast tym ukonorowaniem i dziełem, którym chciałem się pożegnać z publicznością i z zespołem miał być "Czarodziejski flet" W.A. Mozarta, przygotowywany równolegle w dwóch wersjach: w wersji uproszczonej dla dzieci i w wersji dla melomanów dorosłych. Tak miało być. "Rodzina Addamsów" jest zakończeniem przypadkowym, ale może jest w tym sens. Pierwszą moją oficjalną premierą, jako dyrektora tego Teatru była premiera operetkowa, czyli "Orfeusz w Piekle" Jacquesa Offenbacha w reżyserii Marcela Kochańczyka, z udziałem Stanisława Ptaka. Jeśli zacząłem od operetki, a kończę na musicalu to może jest w tym jakaś przypadkowa logika.

"Rodzina Addamsów" to nie jedyna polska prapremiera na deskach gliwickiej sceny. To właśnie tu po raz pierwszy zawitały takie hity, jak chociażby "Hallo, Dolly", "Chicago", "42. ulica", "Ragtime", "High musical" czy "Tarzan". Niewiele osób, a zwłaszcza urzędników zdaje sobie sprawę, jak dużych nakładów finansowych i organizacyjnych  wymagają tego typu produkcje.

Każda produkcja musicalowa jest ogromnym i niezwykle skomplikowanym  przedsięwzięciem. Wynika to z praktyki producenckiej na zachodzie Europy i w świecie anglosaskim. Są to produkcje realizowane przez grupy kapitałowe, obliczone przede wszystkim na zysk i przygotowywane przy pomocy ogromnych nakładów oraz późniejszej, intensywnej eksploatacji. Realizacja musicalu w teatrach repertuarowych jest zawsze ogromnym wyzwaniem, bo trzeba pogodzić zachodnie normy producenckie z życiem teatru, w którym trzeba zmienić program, a także umożliwić obecność na scenie całemu zespołowi, również i temu, który u nas występuje w spektaklach operetkowych. Jest to trudne, począwszy od licencji, która nakłada obowiązek zagrania w krótkim czasie dużej ilości przedstawień. Są to ogromne rygory finansowe. Samo uzyskanie prawa do pozyskania licencji jest bardzo trudne. Pamiętam że przy "Tarzanie" przechodziłem pewnego rodzaju egzamin, który zorganizowali mi Amerykanie. Przyjechała wówczas do Warszawy delegacja od Walta Disneya. Ta rozmowa trwała półtorej godziny i w tym czasie zadawano mi wiele skomplikowanych pytań, dotyczących sposobu realizacji, promocji, pojmowania idei, do której Disney przywiązuje dużą uwagę. Dopiero po przedstawieniu koncepcji, wyjaśniającej w jaki sposób teatr zamierza uporać się z wszystkimi problemami, uzyskaliśmy pozwolenie na podpisanie licencji. Poza tym agencje sprawdzają, jakie teatry zamierzają wystawić dany tytuł, bo nie chcą go powierzyć w nieudolne ręce. Pozostaje gigantyczna praca związana z pozyskaniem jak najlepszych realizatorów. Tutaj rzadko zdarzają się debiuty.

Jednak w przypadku "Rodziny Addamsów" debiutuje młody reżyser?

Tak, ale jest to inna sytuacja, bo Jacka Mikołajczyka znam od lat i on się w tym teatrze musicalowym wychowywał. Oczywiście rozwinął się samodzielnie, ale jeszcze jako student zaczynał w naszym Teatrze, więc jest to kwestia zaufania dla kogoś, kogo dobrze znam. Normalnie pozyskuje się realizatorów, którzy mają wygórowane oczekiwania i posiadają mało czasu. W następnej kolejności trzeba znaleźć świetną obsadę. Tutaj w Gliwicach, mamy satysfakcję, że na nasze castingi do musicali przyjeżdżali naprawdę fantastyczni ludzie. Zarówno ci znani z pierwszych pozycji na afiszach największych teatrów muzycznych w Polsce: warszawskiej Romy, Teatru Muzycznego w Gdyni, czy Rozrywki w Chorzowie, jak i ci mniej znani, ale energetyczni i uzdolnieni ludzie. Na przykład nasze castingi do "High School Musical" zgromadziły ponad pięć tysięcy kandydatów w całej Polsce i odbywały się one w pięciu polskich miastach. To świadczy o dużym uznaniu dla poziomu artystycznego i organizacyjnego tego Teatru. A potem jest już produkcja, czyli godzenie ognia z wodą. Wyskrobywanie nieustannie brakujących pieniędzy i przygotowanie, by zmieściło się to na naszej niedużej scenie, lub jak w przypadku "Tarzana" na dużej, ale słabo wyposażonej scenie. Wszystko musi też być artystycznie sprawne i zrealizowane w sposób komunikatywny dla widzów, bo w przypadku musicalów jest to niezmiernie ważne. Staramy się, by było jak najwięcej prapremier i tym możemy się szczycić. Na przykład "Footloose" miał swoją premierę europejską w Gliwicach, a dopiero później Londyn zdecydował się na przygotowanie tego tytułu. Byliśmy przed West Endem i jest to dla nas bardzo satysfakcjonujące. Jeśli zaś chodzi o "Rodzinę Adamsów", czyli ostatni musical planowany w mojej kadencji dyrektorskiej, zdecydowałem się na niego, bo nie interesuje nas wyłącznie pusta zabawa. Chcemy pokazać inne sensy, nad którymi warto się zastanowić. Ten tytuł ma takie właśnie walory. Jest to znakomita muzyka napisana według najlepszych broadwayowskich standardów, a jednocześnie w warstwie fabularnej, jest to opowieść o tym, że na otaczającą nas rzeczywistość trzeba patrzeć z podwójnej perspektywy. Nie wolno oceniać inności jako obcości, bo czasami przejście na stronę inności powoduje, że my sami się odkrywamy i pomagamy samym sobie. Wychodzą z tego istotne przemyślenia życiowe. Ja osobiście lubię na scenie paradoks, wówczas mnie to bawi. Dotyczyło to również widowiska muzycznego "I have a dream". Nie chodziło wyłącznie o prosty pomysł na zainscenizowanie nieśmiertelnych, doskonale napisanych piosenek ABBY. Od strony kompozycji, aranżacji są to małe dziełka tego gatunku. Chcieliśmy, by z tej inscenizacji piosenek wychodziła jednak jakaś ludzka opowieść. I tu skojarzenie - jeżeli tu mamy dwie pary, to i mamy dwie błądzące po lesie pary we "Śnie nocy letniej". Jeżeli szukać jakiegoś schematu literackiego to pod najlepszym adresem, czyli u Szekspira, w jego dramaturgii. To dosyć karkołomne połączenie, ale inscenizatorom szwedzkim udało się zrobić coś niebanalnego. Pokazali show taneczne, na które widzowie czekają, bo oczywiście bez tego nie ma świata ABBY, ale i pokazali coś, co niejednokrotnie wywołuje wzruszenie, przeżycie niepokoju towarzyszące opowieści o miłości, która przynosi nie tylko radość, ale i ból. I wówczas to jest prawdziwe. I taka formuła nas zawsze interesowała.

W 1998 roku został pan dyrektorem Teatru Muzycznego w Gliwicach, czyli dawnej Operetki Śląskiej, który po trzech latach przerodził się z pana inicjatywy w Gliwicki Teatr Muzyczny. Stworzył pan Teatr który bez wątpienia na mapie teatralnej województwa i Polski wyróżnia się różnorodnością repertuarową, od musicali, oper, przez spektakle muzyczne, widowiska taneczne po spektakle dla dzieci, oraz operetkę, z której to pan nie zrezygnował, a wręcz odświeżył jej wizerunek i dał możliwość nowego spojrzenia na ten już nieco "trącący myszką" gatunek.

Po siedemnastu latach, wielu bywalców tego teatru nie jest w stanie ogarnąć perspektywy zmian. Przyzwyczaili się, że w tym teatrze jest tak, jak jest, że istnieje ta różnorodność i że jest to, na co zwracamy ogromną uwagę, czyli szanowanie różnych kategorii odbiorczych, różnych oczekiwań widzów i traktowanie ich w sposób naturalny. Nie chcemy obrażać publiczności refleksją, że coś jest już passé, że nie warto tego robić. Zwłaszcza, że ten teatr wyrasta z najlepszych w Polsce tradycji, bo śmiało należy podkreślać, że tu w Gliwicach były najlepsze tradycje teatru operetkowego, szczególnie za dyrekcji Stanisława Tokarskiego. Stąd przeszły do Warszawy największe gwiazdy tego gatunku, które występowały nie tylko w Operetce Warszawskiej, ale i za granicami naszego kraju. To nie był Teatr zwrócony wyłącznie w stronę klasyki, bo też poszukiwał, o czym świadczy kilka bardzo interesujących prapremier, jakie odbyły się w Gliwicach. Potem przyszedł okres, kiedy ta operetka została zaniedbana, grana w przyblakłych kostiumach i dekoracjach. I to zwracało się przeciwko niej. Bo istnieje tylko jeden rodzaj inscenizacji operetkowej. Może to być tylko bardzo dobre przedstawienie. Jeżeli operetka jest wystawiona źle, to wówczas jest to nie do przyjęcia w jakiejkolwiek formie i obraca się przeciwko sobie. Przyszedł moment, kiedy trzeba było to zmienić. Oczywiście był pewien opór ze strony zespołu, ale zmiany były konieczne. Należało to zreformować także od strony prawnej. To był bardzo trudny okres, który odczuwam do dziś. Było to kilkaset bardzo trudnych rozmów, kilkaset ludzkich przypadków, których nie można było ani zlekceważyć, ani zbagatelizować, bo każdy człowiek ma przecież jakąś wartość i lekceważyć go nie można. Ale trzeba było podjąć kilka decyzji personalnych i było to bardzo trudne i bolesne. Ale dzięki temu udało się usytuować Teatr w takiej formule, jaką mamy obecnie. Ten teatr może realizować różnego rodzaju rzeczy, bo taka jest tu struktura zatrudnienia. Był jeden zespół sprawdzający się we wszystkich gatunkach oraz druga część zespołu doangażowywana do poszczególnych produkcji. Często grają znani artyści, którzy znają nasz Teatr, choć nie mają tu etatu. Wielu z nich na tej scenie debiutowało. Ta formuła pozwoliła na to, by realizować różne rzeczy i korzystać z różnych wykonawców z kraju. Dzięki tej zmianie można było mieszać gatunki, ale i wprowadzać na scenę inne przedsięwzięcia, także mniejszego formatu, ale dla mnie niezwykle ważne, bo uzupełniające potrzeby publiczności, jej odbiorczą wrażliwość. Myślę tutaj także o innych działaniach parateatralnych, koncertach, widowiskach m.in. ostatnim zatytułowanym "Matka i syn odchodzą" poświęconym Tadeuszowi Różewiczowi. Byliśmy także z tym spektaklem w Radomsku - mieście rodzinnym Tadeusza Różewicza. Nie chcieliśmy się zamknąć wyłącznie w formule Teatru Muzycznego. Chcieliśmy być ośrodkiem kulturotwórczym, ośrodkiem pewnej myśli. Dlatego opiekowaliśmy się pamięcią o Tadeuszu Różewiczu, by być w środku pewnego rodzaju intelektualnego tygla. Warto również wspomnieć, że nasz Teatr chyba jako jedyny w Polsce był producentem filmów telewizyjnych. Mamy w dorobku trzy filmy. Dwa z nich to fabularyzowane dokumenty o Tadeuszu Różewiczu i Wojciechu Pszoniaku, trzecim jest "Chodnik 05." który był kombinacją dwóch przedstawień. Przy współpracy naszego Teatru powstał też film o Barbarze Ptak, bez której tego Teatru by nie było.

Część 2

Część 3

Agnieszka Kiełbowicz
Dziennik Teatralny Katowice
26 marca 2015
Portrety
Paweł Gabara

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...