Od śpiewogry do musicalu. Z Gdyni na Broadway

Rozmowa z Jerzym Jeszke

- Od Gdyni, Warszawy, po Berlin, Wiedeń, Londyn, czy Broadway. Taką drogę sobie wymarzyłem i jestem szczęśliwy, że ciężką pracą i poświęceniem udało mi się zasiać ziarno polskiej sztuki w tych szczególnych miejscach dla kultury polskiej i światowej - mówi śpiewak Jerzy Jeszke.

55 lat temu urodził się Jerzy Jeszke [na zdjęciu] - jeden z najwybitniejszych polskich aktorów teatralnych o międzynarodowej renomie. Zapraszamy do przeczytania obszernego wywiadu z pochodzącym z Bytowa artystą.

Panie Jerzy, w Gdyni zaczynał pan swoją przygodę ze sceną teatralną. Na co dzień występuje pan poza granicami Polski. Jakie wrażenia zabierze Pan ze sobą?

- Jestem na urlopie w Polsce, w mojej ojczyźnie. Wypoczywam na Kaszubach, w Trójmieście. Mieszkam w Gdyni. Czuję się gdynianinem. Po rocznym kontrakcie w Berlinie wydaje mi się, że zasłużyłem na ten urlop. Tu się odnawiam fizycznie i psychicznie. Kondycyjnie. Odświeżam spojrzenie na życie, na rzeczywistość. Wyciszam się. Aktor podchodzi do każdej kolejnej roli, jak do białej, niezapisanej kartki papieru.

Jak wygląda miasto z perspektywy Pana wizyt? Gdynia się rozwija?

- Jestem zachwycony zmianami w mieście. Spójrzmy wokół. Piękna plaża, piękne morze. Cieszy mnie również fakt pielęgnacji teatru muzycznego. Tego doświadczyłem podczas mojej wizyty w Teatrze Muzycznym w Gdyni podczas otwarcia nowego gmachu teatru oraz podczas premiery "Chłopów" w reżyserii Wojciecha Kościelniaka. Było to udowodnienie, że nowe - polskie, może wejść z sukcesem. Mam teraz możliwość przyjrzenia się pewnym sprawom z innej perspektywy, bowiem w sezonie jest nawał reklam, marketingu, który nie zawsze jest odpowiednikiem rzeczywistości. Konieczne jest aby patrzeć bez zakłamań, przez wyostrzona optykę na realia.

Zarówno producenci musicalu, Cameron Mackintosh z West-Endu, Harold Prince z Broadwayu, czy ich twórcy, jak Ken Caswell, który reżyserował "Les Miserables" na całym świecie, podobnie jak Arthur Marsella - inscenizator "The Phantom of the Opera", prawa ręka Andrew L. Webbera, a nawet sam Roman Polański, wyrażają się z uznaniem o Panu. Jak Panu udało się osiągnąć tak pochlebne opinie wielkich osobowości teatru?

- Myślę, że tu nie ma tajemnicy. To wynik ciężkiej pracy, determinacji, odwagi i talentu. Bez niego nic byśmy w sztuce nie dokonali. Warunkiem sine qua non jest pokora wobec sceny. Ciągłe szukanie, próbowanie. Nić porozumienia z widzem. Na scenie spełniam się życiowo i artystycznie. Przez całą moją karierę nie byłem związany na stałe z jedną sceną. Mam zatem możliwość ciągłego doskonalenia swojego warsztatu oraz poznawania nowych smaków tego pięknego zawodu. Cieszę się, że po tylu latach na scenie udało mi się zdobyć zaufanie ludzi, którzy są częścią tego wielkiego musicalu.

Cameron Mackintosh mówi, że Pana talent i dusza budują unikalne dzieło na scenie. Harold Prince, że miło Pana słuchać w roli Phantoma, Roman Polański, że jest Pan najlepszym odtwórcą roli Chagala w historii, Bogusław Kaczyński mówi o pięknej karierze na scenie operowej, operetkowej, musicalowej, a Maciej Korwin, że to radość patrzeć, jak Pan buduje role. Ma Pan charyzmę sceniczną?

- Staram się sprostać zadaniom artystycznym i budować pomost porozumienia między sztuką a widzem. Emocje są wyznacznikiem artyzmu. Mając wiarę w siebie, w umiejętności, które nabyłem, we wrodzony talent - poświęcam się ciężkiej pracy. Żywię miłość do tego co się robię. Jestem szczęśliwy, że spotykam na swojej drodze takie osobowości świata kultury i sztuki zarówno w Polsce, jak i na świecie. Ale przede wszystkim interesuje mnie człowiek. Sztuka tworzona jest dla ludzi. Na pierwszym miejscu jestem człowiekiem, dopiero później artystą.

Czy coś by Pan zmienił w polskim teatrze muzycznym?

- Potrzeba subtelnych zmian. Nie niszcząc struktur istniejących w społecznościach teatralnych. Teraz teatr muzyczny postrzegany jest gorzej, niż hołubione formy opery, czy teatru dramatycznego. Chcę zbudować świeże spojrzenie na problematykę teatru muzycznego oraz teatru w szerszym spektrum sztuki. Z uwagi, że często jestem za granicą, a raczej cały czas jestem za granicą, a czasem w Polsce, to mam możliwość konfrontacji, obserwując zarówno społeczności wschodnie, jak i zachodnie. Byłą socjalistyczną, obecną kapitalistyczną, w ujęciu kultury i sztuki. Tak, jak w każdej dziedzinie widzę różnice w pojmowaniu rzeczywistości, gospodarki wolnego rynku. Polska od ponad 20 lat jest po zachodniej stronie europejskiej. Niestety osiąga pewne ekstremalności. Zauważyć można duże nierówności w pojmowaniu sztuki par excellence. Szczególnie teatr, który interesuje mnie poprzez mój zawód.

Jakie odczucia po premierze "Chłopów?"

- Oglądając "Chłopów" byłem urzeczony formą teatru muzycznego, którą można przedstawić jako absolutną fuzję wszystkich elementów z jakich składa się teatr w sensie werbalnym i praktycznym. Później drugi raz oglądałem "Chłopów", aby nabrać innego spojrzenia.

I co Pan zobaczył?

- Jestem głęboko przekonany, że teatr muzyczny jest wspaniałą formą teatru. Sięgając do tradycji to spektakl teatralny miał elementy muzyczne, śpiewane. Nie trzeba teatru muzycznego wyodrębniać i stawiać go jako marginesowy element kultury. Gdy zobaczyłem "Chłopów" to zobaczyłem in extenso przepiękną epopeję narodową. To spektakl i dramatyczny, i muzyczny, rockowy, operowy, ba nawet folklorystyczny. Słowem, ma wszystko to, co winno widza wzruszyć do głębi. Szczególnie polskiego widza, bo spektakl ma charakter polski, narodowy. Cudownie by było, aby spektakl ten wszedł do klasyki polskiego teatru. Tak, jak "Krakowiacy i górale" Wojciecha Bogusławskiego, z muzyką Jana Stefaniego. Nie wstydzą się teatry narodowe, czy dramatyczne wystawiać "Krakowiaków i górali", wiec było by wskazane, aby "Chłopi" miały przetransponowanie na scenę narodową w Warszawie. Nigdy ta scena nie bała się narodowej tradycji teatralnej, a do takiego gatunku należą "Krakowiacy i górale", jako śpiewogra.

Czy "Chłopi" mają formę musicalu, czy to raczej śpiewogra?

- Obraziłbym tę sztukę, gdybym powiedział, że jest to musical. Musical jest absolutnie formą teatru muzycznego, ale angloamerykańskiego. "Chłopi" to jest tak głęboko polskie przedstawienie, więc nie można się wstydzić, żeby nazwać tego - śpiewogrą. W tym spektaklu jest tak wspaniała gra aktorska, dramatyczna, połączona ze wspaniałym tańcem, ze wspaniałą muzyką, wspaniałym śpiewem. Produkcja bardzo nowoczesna. Jedyne różnice między śpiewogrą Bogusławskiego, a Kościelniaka, to są, świetne skądinąd, wykonania aktorskie i wokalne w ściśle współczesnej technice wokalnej i aktorskiej.

A "Chłopi" w konfrontacji z innymi spektaklami teatru muzycznego?

- Widziałem wiele spektakli na świecie. Wszyscy się chlubią Broadwayem czy Londynem. Mówi się, że to dwie mekki teatru muzycznego czy musicalu. Absolutnie ten spektakl jest godny największych scen. A szczególnie polskich, albowiem to jest temat bardzo polski.

Generalnie jaka jest różnica między musicalem, teatrem muzycznym a śpiewogrą?

- Dużej różnicy nie ma. Tylko w charakterze treści, w tym co jest opowiadane. Nie możemy nazywać polskiego spektaklu muzycznego - musicalem, bo to przeczy samo sobie. Music - Hall, to z języka angielskiego, gra słów. Pochodzi z misterium anglosaskich spektakli, dramatu, muzyki, śpiewu i tańca. Wywodzi się z afroamerykańskiej kultury, z amerykańskiej ulicy, z amerykańskiego high-life'u. My Polacy nigdy tego nie osiągniemy. Nigdy nie będziemy Ameryką. Zawsze będziemy Polską, z czego powinniśmy być dumni. I to jest jedyna różnica. Musical to lekkość w przesłaniu. Nawet klasyczny musical "Hair", czy adaptacje światowej literatury np. "Les Miserables", "My Fair Lady" to przede wszystkim - nie jest polskie. Dlatego jest musicalem. A to jest też teatr muzyczny. Teatr muzyczny ma w sobie wiele form.

Powstał serwis internetowy KMTM www.kmtm.org poświęcony teatrowi muzycznemu.

- Tak, to jest portal internetowy, który ufundowała moja fundacja artystyczna, aby krzewić filozofię i przybliżyć pojęcie teatru muzycznego. W tym także upamiętnić i wspomnieć o osobowościach teatru. Np. mój profesor z czasów studiów, pan Stanisław Królikowski. Żywa legenda Muzycznego, a zarazem twórca muzyczny, który był na Broadwayu, a następnie współpracował z Danutą Baduszkową w Gdyni. Niedawno, po latach, spotkałem go tu, na Bulwarze Nadmorskim, wymieniliśmy wiele wspomnień. A później miałem radość zaprosić go na "Spamalota" oraz na mój koncert w Sopocie. Ale to tylko jedna z tych wielu wspaniałych osób, które dołożyły cegiełkę do rozwoju Teatru Muzycznego w Gdyni na przestrzeni już 55 lat. Dziękuję im za to.

Jak Pan widzi musical w kontekście innych form teatru muzycznego?

- Moje subiektywne odczucie, jak ja odczuwam musical. To przede wszystkim fakt, że musical przewyższa w lekkości inne formy muzyczne. Jest pokazywany lekko. Nie trwa zbyt długo. Zazwyczaj do dwóch godzin, z przerwą. Ma się wrażenie wchłonięcia jednego, dużego oddechu. Świeżego wiatru. Emocji. I to wszystko. Człowiek wraca lekki.

"Chłopi" to spektakl muzyczny, ale też ludowy

- Owszem. Temat podjęty jest absolutnie polski. To jest tak głęboko polski spektakl, ale jest też ludowy. Oczywiście można się przeczepić do tego, że to dramat młodej dziewczyny i starszego człowieka, który ma pieniądze, i zmuszanie jej do żeniaczki przez matkę. Czyli klasyczne elementy towarzyszące dramatowi, choć są też wątki komediowe. Pokazana jest ludzka nienawiść, zazdrość, miłość i tragedia. To wszystko temu towarzyszy.

"Chłopi" to nie jest musical?

- To śpiewogra. Po takiej śpiewogrze, jak "Chłopi" Reymonta, z uwagi, że to jest dramat, moralitet, wszystko co tylko możliwe - polskie, i jest tak nam bliskie a zarazem ciężkie do wchłonięcia, to nawet z tego względu nie może nazywać się musicalem. Wychodzimy ze spektaklu bardzo "napompowani" potrzebą przeanalizowania wieczoru, "przetrawienia" problematyki, ustosunkowania się do tego subiektywnie, mniej obiektywnie. Każdy z nas znajduje siebie w tym przedstawieniu. Dlatego, że jest to spektakl polski, a ona i on są Polakami. I, że jest to w Polsce. Oto ta różnica. Generalnie ma się wrażenie, że musical jest lekki, a spektakl o charakterze epopei, którą widziałem, to śpiewogra z elementami dramatu.

To jest coś ciężkiego?

- Dramat przeżywa się ciężko. Musical nie może być ciężki. Moim zdaniem nawet "Hair" czy "Les Miz" mają w sobie tak potężny dramat, a jednocześnie jest lekko podany. Jest też kulturowo inaczej przedstawiony. Można to wchłonąć jednych tchem. Taka jest moja opinia.

Ale pod względem formy, podział na songi, ensemble

- Tutaj się nie różni, albowiem nie można wymyślić, czy zbudować coś, co już jest zbudowane. Można go, owszem, przestawić. Już wielu próbowało zmienić strukturę takiego spektaklu choćby tylko dlatego aby był inny, nowatorski. Takie poprzestawianie skutkowało tym, że nie można było nic odczytać. Wtedy spektakl nie jest jasny. Nie wiadomo co, gdzie, dlaczego i po co. I to tylko w imię nowoczesności? Ja jestem tego głębokim przeciwnikiem. Konstrukcja śpiewogry jest taka sama jak takiego dramatu, o którym wspomniałem, czy sensu stricte - musicalu angloamerykańskiego.

Dla Amerykanów musical jest tak samo święty jak dramat.

- I tak samo powinno być w Polsce. Złe pojęcie o teatrze muzycznym w Polsce być może zaistniało z uwagi na fakt, że po wojnie było wiele teatrów w kraju, które propagowały bardzo zły teatr muzyczny. Była to forma starej, zmurszałej operetki, która miała strasznie pejoratywny odbiór. To wynikało ze złego szkolnictwa, jeśli chodzi o muzyczne sceny. Aktorzy byli niedograni, śpiewacy niedośpiewani, a tancerze niedouczeni. Poza tym mówiło się, że ktoś kto nie zrobił kariery w operze poszedł do operetki, a kto nie zrobił kariery w balecie, poszedł do operetki, podobnie kto nie zrobił kariery w aktorstwie poszedł do operetki. Cześć prawdy w tym jest. Sam ocierałem się o takie "talenty", które nie miały w ogóle pojęcia o scenie, oprócz tego, że taka osoba ładnie wygląda na scenie, a jej samej li tylko, o zgrozo, zależało, czy tylko ktoś znajomy jest na widowni. Znam to z autopsji. Byłem przerażony tym. Ale to nie znaczy, że ten teatr się nie zmienił. Zmienił się. I najlepszym dowodem jest najnowsza produkcja "Chłopów".

W magazynie "Teatr" jest użyte określenie "polskie spojrzenie na musical".

- Jeśli mówi się o polskim spojrzeniu na musical, to niech się nie nazywa tego musicalem. Niech się nazywa śpiewogrą, czy formą muzyczną, teatrem muzycznym. A musical, to tak samo jakby symfonią nazwać operetkę. Nie można tak mieszać pojęć. Ale przez to, że się traktuje bardzo lekko teatr muzyczny, w sposób niekiedy niepoważny, wtedy przylega do tego bardzo wiele złych skojarzeń. Wydaje mi się, że szansą na pozbycie się tego typu niezrozumiałości, czy tej niedobrej tradycji, jest właśnie Teatr Muzyczny w Gdyni. Z możliwościami, jakie posiada w sobie, ludzkimi, technicznymi. Notabene, także sprzyja położenie, architektura. Gdynia to polskie okno na świat.

Czy to pana misja, aby zmienić pojmowanie muzycznego teatru?

- Tak, to jest swoista misja, aby przełamywać dalej i w końcu zniszczyć złe pojęcie o teatrze muzycznym.

Dramat i opera mają "nośniejszą" prasę w Polsce, a teatr muzyczny jest gorzej przedstawiany?

- Nie można rozumować, że dramat czy opera jest czymś lepszym, ważniejszym, niż teatr muzyczny. Marcello Mastroianni, wielki włoski aktor mówił, że chyli czoła przed kunsztem aktora teatru muzycznego, bo to taki artysta, który potrafi zagrać, zaśpiewać i zatańczyć. I dalej brał w obronę aktorów scen muzycznych, którym aktorzy dramatyczni zarzucali zbyt lekką formę artystycznej wypowiedzi. Wspominał, że sam grał w teatrze muzycznym i to swoista sztuka aby tańczyć, śpiewać i grać naraz. Płuca bolą tak, że ma się ochotę zagrać Szekspira. W jego rozumieniu Szekspir jest prosty do interpretacji, bo napisał go człowiek genialny. Zgadzam się z jego oceną teatru muzycznego. Teatr muzyczny jest arcyciekawą, arcyważną forma teatru i sztuki. Istotny jest szacunek do teatru muzycznego. Promuje się operę i teatr dramatyczny, a nie teatr muzyczny. Niestety.

Czy obecnie można zauważyć, że utorował sobie drogę dobry klimat w świecie musicali?

- Jest ogromne zainteresowanie producentów zarówno a strefie angloamerykańskiej czy w niemieckojęzycznej. W Europie powstała typowo niemiecka forma teatru muzycznego, który dorównuje, a czasem nawet przewyższa produkcje angloamerykańskie, ponieważ na to są pieniądze i producenci pozwalają sobie na ściągnięcie najlepszych wykonawców. Na scenie niemieckiej 80% to artyści z Broadwayu czy West-Endu. Utworzył się rynek teatru muzycznego typowo niemieckojęzycznego. Do czego, my Polacy mamy może antypatyczny stosunek, bo tak nam na ścieżce edukacji wmawiano - to co niemieckie jest złe, i to co w języku niemieckim jest złe. To jest według mnie bardzo nieadekwatne do rzeczywistości.

Na rynku europejskim jest pan gwiazdą Stage Entertainment a wcześniej Stella Musical Company, Cameron Mackintosh Ltd, Really Used Group Andrew L. Webber'a. Do niedawna z sukcesami występował pan w spektaklu Romana Polańskiego "Taniec Wampirów" w języku niemieckim. Jakie ma pan doświadczenia z pracy w tym języku?

- Przez pryzmat moich doświadczeń to przede wszystkim inna artykulacja. Ale tego, już w czasie studiów, nauczyła mnie Bogna Toczyska, świetny pedagog. Innymi przykładami takich produkcji niemieckojęzycznych są np. "Elisabeth", czy "Mozart". To są spektakle, które zostały wyprodukowane w Austrii, ale w języku niemieckim i największe swoje sukcesy odnosiły na scenach niemieckich. Cieszę się, że zasiałem ziarno artyzmu na rynku musicalowym. Mam świadomość, że jestem tylko uniżonym sługą tej pięknej dziedziny życia, jaką jest sztuka. Danuta Baduszkowa podczas egzaminów wstępnych na studia powiedziała mi: "Jurek, a tobie ufam i wiem, że mnie nie zawiedziesz". Staram się sprostać tym słowom każdego dnia na scenie.

Jest pan jedynym polskim aktorem, który pracuje od wielu lat ze sławą - Romanem Polańskim? To z pewnością dla pana wielkie wyróżnienie?

- Oczywiście. Cieszę się, że moja praca doprowadziła mnie na skrzyżowanie dróg z Romanem Polańskim. "Taniec Wampirów" był wyprodukowany we Wiedniu, gdzie wygrałem casting. Następnie mistrz zaprosił mnie do interpretacji postaci Chagala, która grałem ponad 2500 razy w Berlinie, Hamburgu, itd. Reżyser w pełni profesjonalnie podchodzi do pracy z aktorem. Owszem jest bardzo wymagający. Ale daje też aktorowi, któremu ufa - przestrzeń swobody. Profesjonalnie go prowadzi do uzyskania pełni tego, co zamierza. To jest przecież to stara, dobra, polska szkoła aktorska i reżyserska.

Roman Polański to przede wszystkim wielki światowy artysta, który osiągnął ogromny sukces. A jaki jest prywatnie?

- Jest skromnym i wspaniałym człowiekiem. Nigdy nie odczułem z jego strony ani cienia gwiazdorstwa, które notorycznie spotyka się wśród ludzi młodych, aroganckich, którzy niczego nie dokonali, są li tylko "głośni" w mediach i uważają się za "gwiazdy". Życzę młodym twórcom pokory wobec sztuki, ale też odwagi w przekraczaniu granic i sięgania po marzenia, tak jak to wiele lat temu zrobił Roman Polański.

Jak pan ocenia go jako artystę?

- Jest w pełni niezależnym artystą. W sztuce sięgał po kolei po wszystkie gatunki, stylistyki w filmie i teatrze. Z estymą podchodzi do sztuki. Imponuje mi tym, że jest o krok przed innymi twórcami. Człowiek do głębi kreatywny. Bezkres wyobraźni twórczej. Polański jest jak malarz. Nikt za nim nie stoi i nie mówi aby dodał więcej błękitu, czy bieli.

Ale Roman Polański to także aktor. Czy to pomaga, czy przeszkadza w pracy z innymi aktorami?

- On pierwszą rolę zagrał jako nastolatek u Andrzeja Wajdy. Wychował się na "Makbecie" Szekspira, i uwielbia te "klimaty". Jak wspomniałem, w pełni profesjonalnie podchodzi do pracy z aktorem. Dba o każdy szczegół. Jest obserwatorem. Kontroluje wszystko od początku do końca. Aktor musi wszystko wiedzieć to co tkwi w głowie mistrza. Wiele się nauczyłem obcując z mistrzem, który jest też aktorem. Współpraca musi przynosić radość. Kontakt jest bliski. To wzbudza zaufanie. Aktor w pewnym sensie obnaża się emocjonalnie, a reżyser szuka tych emocji. To, że był aktorem pomaga w pracy. Łatwiej rozumie się pewne niuanse.

Jak wygląda praca na scenie?

- Każda scena jest dopracowana do perfekcji. Jeśli znajdzie porozumienie z aktorem to dobrze mu się pracuje. Mi pracowało się bardzo dobrze. Buduje zarys i klarownie pokazuje co chce uzyskać. Nie chce aby aktor mówił głośniej na scenie niż w życiu, bo to go drażni, a nader ceni naturalność. Natomiast, gdy aktor robi gest czy mówi kwestię i nie wychodzi mu to za bardzo, to mistrz "wchodzi w rolę" i pokazuje czego oczekuje, bo nie zawsze wyjaśnia to li tylko słowami. "Wczuwając się" gra tak, jak powinno być właściwie wykonane. Dobry aktor czuje kiedy gra dobrze, bo jeśli jest inaczej, to się z takim nie współpracuje.

Grał pan w języku niemieckim. Oboje jesteście Polakami. Czy były polskie wątki?

- Nie mam problemu gry w języku niemieckim, czy też angielskim, polskim. Już na poziomie castingu angażuje się profesjonalistów, którzy wiedzą co i jakimi metodami chcą osiągnąć aby cel został osiągnięty z sukcesem. Zaproponowałem też kilka polskich wątków, które reżyser zaakceptował. Choć dane sceny przemyślał wcześniej w głowie to w trakcie procesu twórczego dodaje elementy w celu "napięcia" danej sceny.

Wydobywa z aktora cały drzemiący w nim potencjał?

- Tak. Na scenie egzekwuje. Poza tym ruguje każdy szczegół w danej scenie, który może rozpraszać widza, albowiem detale nadają scenie autentyczność. Proszę spojrzeć na ten kubek. On stoi za blisko krawędzi stołu. To widza zajmuje i drażni. To może zrujnować scenę. Widz ma ochotę wstać i go poprawić. Takie zachowanie, taka drobiazgowość, to przejaw perfekcji. Ale jego entuzjazm i perfekcjonizm są zaraźliwe.

Na festiwalu filmów odbywającym się w teatrze w Gdyni obecny był Roman Polański, który powiedział, że nie wiedział, iż jest Pan z teatru Gdyni i bardzo życzliwie wyrażał się o współpracy z Panem.

- O, dziękuje bardzo mojemu mistrzowi. Roman Polański też zaczynał nad morzem, w Trójmieście, warto wspomnieć film "Dwaj ludzie z szafą". Opowiadał mi, że był od wpływem Kafki, Gombrowicza i Becketta tworząc surrealistyczne etiudy w sprzeciwie do panującego konformizmu komunistycznej Polski lat 50-tych.

W Niemczech jest kilkanaście teatrów typowo musicalowych pracujących non-stop?

- Tak. Kupuje się licencje i wystawia się spektakle lecące kilkanaście, czy dwadzieścia lat - codzienne, osiem razy w tygodniu. Nie można powiedzieć, że rynek niemiecki jest biedny, czy nie zasługuje na miano rynku musicalowego. Ale do tego w Polsce jeszcze długa droga, albowiem do tego obligatoryjne są duże środki finansowe. A obecnie kultura ma tak małe nakłady finansowe sensu stricte państwowe, czy samorządowe, więc nie można wymagać aby jeden spektakl był grany w jednym teatrze przez dziesięć lat.

Czy zdradzi pan swój pomysł na zmiany?

- Mogę zahaczyć o formułę zmian strukturalnych w kanonie pracy w teatrach muzycznych w Polsce. Jestem przeciwnikiem by wprowadzać zmiany natychmiast, zbyt radykalnie. Podobnie, jak zmiany w gospodarce, czy życiu społecznym wymagają czasu. Istotne jest, aby zmieniać to powoli, ale systematycznie. Forma finansowania i organizacji w teatrach muzycznych winna być wprowadzana krok po kroku. Nie można ranić tego co zostało wypracowane na gruncie polskim przez te lata po transformacji. Nie możemy więc mówić, że to co pozostało jest li tylko pozostałością po postkomunie. Dwadzieścia lat to już jest nowa generacja, nowi ludzie, nowe myśli i systemy. One powinny ulegać ewolucji, ale nie niszcząc tego co dobre.

Czy ma pan pomysł na teatr muzyczny w Polsce? Po doświadczeniach w Gdyni, Warszawie, Nowym Jorku, Londynie, Berlinie, Wiedniu, słowem - na najważniejszych musicalowych scenach świata - zapewne pojawiły się w pana głowie nowe idee?

- Jestem na scenie prawie 40 lat, w tym 25 na scenie międzynarodowej. Przez ten czas nieustannej aktywności artystycznej i twórczej na scenach muzycznych i nie tylko, wykrystalizował się we mnie pewien styl i filozofia teatru oraz pojęcie i kształt prowadzenia teatru muzycznego. W tej materii mam też na uwadze profil aktora, czy wykonawcy, wokalisty, tancerza, który by stwarzał i wypełniał całą postać rewelacyjnej formy teatru, jaką jest bez wątpienia teatr muzyczny. Nie chciałbym na ten temat teraz mówić. To są tajemnice, które chciałbym zachować dla siebie.

Każdy prowadzący teatr ma swoje subiektywne spojrzenie na rzeczywistość artystyczną.

- W pełnym spektrum, aby zacząć próbować dopasowywać do przestrzeni danego teatru trzeba tam być i przede wszystkim ten zespół poznać osobiście. Zaznajomić się z działającą strukturą. Nie tylko techniczną, ale mam na myśli również materiał ludzki. O całkowitym sprecyzowaniu formuły teatru, czy nowej twarzy dla takiej placówki kulturalnej, w tej chwili nie może być mowy. Jestem profesjonalistą. Wstrzymuje się z deklaracjami. Dobry kucharz nie zdradza swoich przepisów na wykwintne danie.

W 1996 roku, jako jeden z pierwszych artystów, stworzył pan swoją witrynę internetową www.jerzyjeszke.com. Co pana do tego skłoniło?

- To był czas, gdy rodził się Internet. Najpierw to była taka ciekawostka. Zainteresowałem się tym głębiej w Londynie poprzez Camerona Mackintosha. Wtedy wygrałem casting i występowałem w "Les Miz". Oczywiście nie było Facebook'a, czy Google'a, a w Polsce Internet to była głównie "zabawa" z modemem. Niewielu aktorów interesowało się Internetem. Dopiero na przełomie wieków nastąpił pewien przełom. Moja strona internetowa przez te lata ewoluowała.

Rozumiem, że ma pan swoją receptę na sukces? Jest pan jedynym polskim aktorem, który nieprzerwanie od 25 lat pracuje na rynku zachodnim. Tego nie było od czasów Andrzeja Seweryna, który teraz jest dyrektorem Teatru Polskiego w Wa-wie.

- Moją receptę na sukces ułożyło mi moje życie i moja postawa życiowa. A także moje doświadczenia oraz aktywność. Nie mogę powiedzieć, że to jest gwarancja sukcesu. Wiele aspektów składa się na pełnię sukcesu. Ale posiadam klucz, którym mógłbym otworzyć jedne z wielu okien, aby do takiej placówki kulturalnej, czy do teatru muzycznego, zawiało świeże powietrze. Mój profesjonalizm nie jest wyimaginowany, ale realistyczny. Weryfikuje mnie moja droga życiowa i osoby, z którymi współpracuje. Dźwigam ze sobą apetyczny bagaż praktycznych doświadczeń i umiejętności oraz wiedzy teoretycznej.

Pana dokonania na scenie i różnorodność form są imponujące. Można stwierdzić, że nawet większe niż Andrzeja Seweryna, którego odtąd pamiętam wskazywano jako jedynego polskiego aktora teatralnego, który odniósł sukces na zachodzie.

- Teatr to nie jest sport czy bicie rekordów. Teatr do świątynia duszy, do której nasze ludzie pragnienia szeregowania czy rywalizacji nie mają prawa wstępu. Nie można porównywać form teatru, wypowiedzi, interpretacji. Ja przeszedłem drogę od teatru muzycznego, operetki, opery aż do nowoczesnego musicalu. Od Gdyni, Warszawy, po Berlin, Wiedeń, Londyn, czy Broadway. Taką drogę sobie wymarzyłem i jestem szczęśliwy, że ciężką pracą i poświęceniem udało mi się zasiać ziarno polskiej sztuki w tych szczególnych miejscach dla kultury polskiej i światowej.

Jest pan rozchwytywany przez wiodących producentów. Jako jedyny Polak w historii wygrywał pan światowe castingi. Grał pan główne role w największych produkcjach musicalach sygnowanych przez Really Used Group Andrew L. Webber, twórcy takich hitów, jak "The Phantom of the Opera", czy takich potentatów jak: Cameron Mackintosh Ltd., Stella Musical Company, Stage Entertainment, u których występował pan w "Les Miserables", "Miss Saigon", "Taniec Wampirów". Skąd pan czerpie energię, aby udało się potocznie mówiąc - "pociągnąć" takie produkcje? W "Tańcu Wampirów" występował pan dwa i pół tysiąca razy, w "Upiorze w operze", czy "Les Miserables" ponad tysiąc. I to w premierowych obsadach.

- Energię czerpię z pięknej przyrody, z uśmiechów ludzi. Z piękna architektury, malarstwa. Istotne jest, aby po dużej roli zrobić sobie przerwę, tak aby napełnić się nową siłą. Niewyreżyserowanymi emocjami. Profesjonaliści, których się angażuje do mega-produkcji znają tysiące odpowiedzi na pytania: jak, jakimi metodami, itd. Potrzeba także hartu ducha, sił psycho-fizycznych, aby na najwyższym poziomie grać osiem razy w tygodniu. Reżyserzy, czy producenci nie mogą sobie pozwolić na nie osiągnięcie sukcesu artystycznego i komercyjnego. To jest ich dzieło, to są ich pieniądze.

Z tego wnioskuję, że ma pan pewne przemyślenia na temat transpozycji tego na rynek polski?

- Mimo, że występuję głównie na zachodzie, to zawsze byłem i jestem gotowy do merytorycznej pomocy w imię rozwoju i pielęgnacji teatru muzycznego w Polsce. Z łatwością poruszam się w świecie musicalu. Znam kilka języków. To jest bardzo pomocne. Nie mogę i nie chcę powiedzieć, że tylko ja mam monopol na słuszne rozwiazania. Każdy z nas inaczej postrzega rzeczywistość. Ja mam swoje recepty i pomysły. Twardo przy nich stoję. Sophie Scholl, niemiecka studentka, która odważyła się postawić nazistom, powiedziała w swoich ostatnich słowach przed sądem, że należy zawsze pozostawać w tym w co się wierzy, nawet jeśli jest się w tym przekonaniu osamotnionym. Historia pokazała, że to ona miała rację.

Współpracował pan nie tylko z Teatrem Muzycznym w Gdyni, ale także z Teatrem Roma w Wa-wie, czy Teatrem Rozrywki w Chorzowie.

- Cieszę się, że zarówno Teatr Muzyczny w Gdyni, ale też Teatr Roma w Wa-wie, czy Teatr Rozrywki w Chorzowie tak świetnie się rozwijają. Byłem przy ich "narodzinach". Przekazałem tym placówkom wiele mojej wiedzy.

Przyznawane są w Polsce nagrody teatralne. Ale od zawsze brak tam nagrody dla artysty z Polski, który pokazał swój artyzm na świecie. Wszystko rozgrywa się na "podwórku krajowym".

- Moją największą nagrodą za lata pracy, poświęceń i wyrzeczeń jest fakt, że ja niczego nikomu nie zazdroszczę. A poza tym umiem się dzielić swoim sukcesem i mam te siłę, aby przekazywać swoje doświadczenia i nabyte umiejętności - innym ludziom, którzy mają swoje marzenia o wielkiej karierze.

W miesięczniku "Prestiż" jest artykuł o panu pod znamiennym tytułem "Z bytowskiej fabryki na Broadway". Czy po tych wszystkich doświadczeniach, dziś ponownie powiedziałby pan sobie - tak, chcę pokonać tę drogę. Czuje się pan aktorem spełnionym?

- Każdy z nas ma swoją drogę i swoje marzenia. Nigdy nie miałem i nie mam poczucia aktora spełnionego. Cały czas doskonale się. Mój wachlarz zainteresowań i doświadczeń rozciąga się od artysty ulicznego aż po uzyskanie dyplomu śpiewaka operowego. Występowałem "na ulicy", w operze, w musicalu. To dało mi siłę i odwagę w Londynie, cz Nowym Jorku. Uczę się cały czas. W tym zawodzie, kiedy uzna się, że jest się już naprawdę dobrym, kiedy traci się ochotę na poznawanie czegoś nowego, zaczyna "gwiazdorzyć", czy odcinać kupony - to trzeba zrobić przerwę i zająć się czymś innym. Po "The Phantom of the Opera" i "Tanz der Vampire" występowałem ponownie "na ulicy", bo potrzebowałem nabrać dystansu i napełnić się nowymi emocjami. Kurs ku źródłom sztuki. Tego nauczyło mnie życie. Zresztą Eliot pisząc "Cats" nie podglądał koty domowe, tylko te dachowe.

Współpracuje Pan z wybitnymi twórcami i praktykami na różnych scenach. Czy to łatwa praca?

- Jestem aktorem, który ma odwagę zadawać pytania "dziecka" zarówno reżyserowi czy partnerom. Muszę wszystko wiedzieć. I nie wstydzę się, że jest ktoś mądrzejszy ode mnie, komu należy zadawać pytania. Nigdy też nie trzymałem się kurczowo jednej sceny, tudzież jednego gatunku artystycznego, muzycznego, czy też jednej roli. Występowałem w operetce, operze, teatrze muzycznym, czy nowoczesnym musicalu.

Czy śpiewak operowy, czy operetkowy może być dobrym wokalistą musicalowym?

- To wynika z bardzo klasycznego, wokalnego przygotowania już w czasie studiów wokalnych, a nie na umiejętnościach sensu stricte operowych, czy operetkowych. Jeden z najważniejszych elementów, który winien posiadać współczesny musicalowy interpretator to jest - absolutna wokalna technika. Musi, przez lata grając w np. "Les Miz", po osiem razy w tygodniu, nie stracić nic ze swojej głosowej "świeżości". Myślę, że to jest obecnie największy problem wśród młodych artystów, tudzież tych, którzy uważają, iż ten rodzaj teatru muzycznego mogą uprawiać - ot tak z przypadku, gdyż akurat nie mają nic innego do roboty. Bez szkoły, elementarnej wiedzy czy podstawowych umiejętności wokalnych.

Potrafi pan zaśpiewać przedstawienie operowe, w tym nawet pierwsze tenorowe partie, klasykę operetkową, np. słynną arią Su Czonga z "Krainy Uśmiechu" Lehára, a do tego roztańczone role musicalowe, jak David w "Huśtawce" Colemana, rock-operę, że świetną rolą Judasza w "Jesus Christ Superstar" Webbera, czy niezapomniane interpretacje "Les Miserables", czy "Phantoma", które tak oczarowały Camerona Mackintosha i Andrew L. Webbera. Pana głos jest na wagę złota?

- Najpierw głos szkoliłem w Teatrze Muzycznym Gdyni, u mistrza sceny operetkowej prof. Józefa Muszyńskiego. Później po wyjeździe do Wa-wy u pani prof. Danuty Płockiej-Zabłockiej, znakomitej wokalistki i pedagoga. Gdy wyjechałem z Polski nie miałem stypendium. Za pieniądze, które zarobiłem za solowe role, opłaciłem studiowanie prywatne u rewelacyjnego mozartowskiego interpretatora - Jeana Petit w Belgii. On mnie nauczył w pełni muzyki klasycznej, w szczególności Mozarta. Oszlifowałem mój ciężki, barytonowy głos tak, aby "lśnił lekkością". Bez tego fundamentu nie mógłbym osiągnąć takiej lekkości "mezza voce", która jest obligatoryjna w interpretacji np. modlitwy "Bring Him Home" z "Les Miz".

Ile trwało to "szlifowanie głosu"?

- Można rzec, że 15 lat mojej regularnej nauki. Trzy razy w tygodniu po kilka godzin. Także uczenie się repertuaru. W 1992 roku obroniłem prestiżowy dyplom dla śpiewaków operowych w Kammeroper we Wiedniu. Instrument, na którym "gram", czyli głos i technika, którą operuje, osiągnęła taką perfekcję, że po blisko 40 latach intensywnej pracy nim, głos stale rozwija się, a co ważne - nie jest u kresu swojej kariery.

Czym jest dla pana sukces?

- Sukces jest pojęciem względnym. To wymaga skali i punktu odniesienia. W sensie teatru muzycznego w Gdyni ogromnym sukcesem było prowadzenie teatru przez dyrektor Danutę Baduszkową, sukcesem było prowadzenie teatru przez Jerzego Gruzę, czy następnie przez śp. Macieja Korwina.

Maciej Korwin przejął teatr w Gdyni w 1995 roku.

- Jego stery były wielką niespodzianką dla mnie - in plus. Obserwowałem rozwój teatru w najgorszym okresie. Maciej Korwin wydźwignął teatr z niebytu. Prowadził go ponad piętnaście lat i wyprowadził go na prostą. Czuję ogromny żal, że nie mógł się cieszyć tym wielkim sukcesem, jakim bez wątpienia jest wyprofilowanie teatru i wprowadzenie go na nowe szyny repertuarowe. Nie tylko sceny regionalnej, ale krajowej. Doprowadził do odnowienia tego budynku, choć miałem duży sentyment do starego gmachu. Brałem udział w otwarciu teatru w końcówce lat 70-tych, jeszcze jako student trzeciego roku studia wokalno-aktorskiego Danuty Baduszkowej. A także zostałem zaproszony w otwarcie nowego gmachu w październiku tego roku.

Sentyment pozostał?

- Oczywiście sentymenty pozostają, ale wolę mówić o rzeczywistości. Rzecz jasna na bazie, może nie tyle co sentymentów, ale moich głębokich doświadczeń z tamtych lat, w obliczu konfrontacji przeszłości z teraźniejszością można wykrystalizować w sobie absolutnie świeże spojrzenie i dać impuls. Nadać nowy wymiar. W tej przestrzeni można szukać nowej twarzy teatru i recepty na sukces na następne lata.

Gra Pan gościnne w "Spamalocie". To Pana sentymentalny powrót na deski teatru, w którym Pan zaczynał?

- Przygoda w "Spamalocie" była dla mnie bardzo interesującym elementem mojej drogi i sentymentalnym powrotem do chwil, gdy zaczynałem marzyć o teatrze. To było dla mnie wyróżnienie płynące od dyrektora Korwina, że zaufał mi. Co prawda sporadycznie występowałem na tamtej scenie z okazji jubileuszów 40-lecia i 50-lecia teatru, odpowiednio w 1998 i 2008 roku, czy gościnnie w "Nędznikach" w 1997 roku. To było dla mnie fantastyczne przeżycie i odświeżenie kontaktu ze sceną gdyńską i rzeczywistością polskiego teatru muzycznego.

Zaobserwował Pan zmiany?

- Oczywiście teatr się zmienia. Pamiętam go z lat 70-tych, jako student, z 80-tych, jako solista, czy 90-tych z gościnnych występów. A teraz spojrzenie z perspektywy XXI wieku. Można powiedzieć, że to niebywałe szczęście, że pojawiam się co dekadę i mam szansę poznawania tego teatru w czasie jego rozwoju w ostatnim czterdziestoleciu. Pielęgnuję w sobie te wszystkie myśli, ale patrze też w przyszłość. To budowanie krok po kroku tego co najlepsze.

Dyrektor Korwin wykazał się dużą intuicją powierzając Panu rolę w "Spamalocie". O teatrze było głośniej w świecie i to zaprocentowało następnymi propozycjami ze strony zachodnich producentów

- Trudno mi o sobie mówić, że jestem produktem, czy o tym, że sam stworzyłem przestrzeń, która zaowocowała dalszymi propozycjami. To niewątpliwy sukces dyrektora Korwina. Nie chce być źle zrozumiany. Nie jestem zarozumiały. Oczywiście uformował się pomost między wschodem a zachodem, między producentami i twórcami musicalu, a teatrem. Zwróciłem uwagę na Gdynię swoją osobą, czy występem w tym spektaklu.

To też promocja dla Gdyni?

- Miasto i jej markę można promować poprzez sport, festiwale muzyczne, ale też poprzez kulturę. Teatr muzyczny niesprawiedliwie jest traktowany w Polsce bardzo prowincjonalnie. Z uwagi na fakt, że mam szanse współpracować z tymi największymi producentami i ludźmi w musicalu, to automatycznie zwracają uwagę i zadają pytania: a dlaczego tam pracujesz? A co robisz? Czy warto? Przez te ponad dwadzieścia lat udało mi się przenieść te doświadczenia z zachodu do nas, na nasze deski, do Polski, w tym też do Gdyni.

Największy polski miesięcznik traktujący o teatrze, czyli magazyn "Teatr" przeprowadził z Panem ostatni wywiad w 1993 roku, a zatem przed Pana sukcesami międzynarodowymi. Mija ponad 20 lat bez jakiejkolwiek wzmianki o Pana dokonaniach

- To nie mój problem. Mnie broni moja praca. Ja pracuję głównie za granicą. Nie mam czasu na zajmowanie się takimi kwestiami, czy ktoś w Polsce o mnie coś pisze. Owszem, to strata dla ludzi zainteresowanych kulturą i jej dokonaniami poza Polską. Ale ci naprawdę interesujący się teatrem znają doskonale mnie i moją drogę artystyczną.

Nie jest Pan celebrytą. Jesteśmy w miejscu, w którym "czyha się" na nich aby później zdjęcia zasiliły okładki gazet brukowych czy portali plotkarskich.

- To świadomy wybór, że skupiam się na sztuce, a nie na innych aspektach towarzyszących życiu. Natomiast rolą dziennikarzy, krytyków sztuki jest kreowanie gustu opinii publicznej w ten sposób aby ona poznawała zjawiska dużej rangi i istotne w kulturze. Mój mentor, prof. Józef Muszyński mówił mi, iż tylko umiejętności decydują o karierze, a sława jest tylko elementem towarzyszącym temu wszystkiemu co potrafisz na scenie i jakie emocje umiesz przekazać publiczności. W całej rozciągłości zgadzam się z nim. Natomiast, tak jak widzimy wokół, współczesność jest taka a nie inna. Coraz częściej sława jest oderwana od kompetencji. To jest niezależne ode mnie.

Tak, dziś masowo produkuje się celebrytów. Jeszcze nie dorośliśmy na tyle, żeby zrobić również miejsce dla tego, co wartościowsze w cywilizacji czy w kulturze. Brak rzetelnej, niezależnej i odważnej krytyki. Z jednej strony fenomen polskich artystów robiących wielkie kariery na świecie, a z drugiej ci sami uznawani za zbyt niszowi w kraju

- Myślę, że mam swój kawałek miejsca w historii polskiej kultury, w historii teatru. Wiem, jak wielką wagę się do tego przykłada oraz fałszywie się interpretuje sposób mówienia o sobie. Pamiętam, jak nas uczono, że powinno być się skromnym, nie można się chwalić, itd. Natomiast potem na zachodzie była konfrontacja z nowoczesnym rynkiem gospodarczym, który preferuje tego typu elementy jak: reklama nazwiska, firmy czy produktu. Wszystko jest absolutnie podawane na złotej tacy żeby informacja dotarła do odbiorcy. Do dzisiaj mi to pozostało i żałuję, że nie umiem się tego pozbyć, aby być skromnym. Nie lubię, gdy zmusza się ludzi do mówienia, że nic nie jesteśmy warci, nasza praca nic nie jest warta, czy że jesteśmy gorsi. Ale schlebia mi, gdy jest mowa, że dzięki mnie, mojemu nazwisku, które znalazło się w Gdyni, świat teatru muzycznego zwrócił uwagę na to miasto, czy teatr w Gdyni.

Zostały wybrane nowe władze w Instytucie Teatralnym w Wa-wie. Ta placówka monitoruje aktywność polskich artystów oraz dba o archiwa polskiego teatru. Głośno mówi się o muzeum teatru. Pan jest częścią teatru i jego historii.

- Przekazałem w 2001 roku gro swoich dokumentów i pamiątek do Związku Artystów Scen Polskich, który z tego co wiem przekazał w 2003 roku archiwum dokumentów do Instytutu Teatralnego. Mimo moich zapytań nie mam odpowiedzi co się z nimi stało, a to przecież to interesujący materiał i skarbnica wiedzy polskiego teatru, nie tylko w ujęciu polskim, ale i międzynarodowym. Natomiast ja nie mam czasu ciągle biegać za tą sprawą. Pewnych spraw, mimo dobrej woli się nie przeskoczy. Jestem artystą i skupiam się na sztuce.

Instytut Teatralny ma zacząć digitalizacje dokumentów ze swoich archiwów. Być może znajdą się tam i Pana materiały. Natomiast w prowadzonym przez Instytut serwisie internetowym są "białe plamy" dotyczące Pana kariery scenicznej.

- Na bieżąco informuje Instytut Teatralny o moich działaniach artystycznych i mojej aktywności. Wszystko też jest na mojej website. Poza tym cieszę się, że Instytut Teatralny prowadzi tyle interesujących i wartościowych projektów artystycznych. To bardzo budujące.

W Muzeum Miasta Gdynia tworzona jest "Księga Artystów Gdyńskich". Czy ma Pan zamiar przekazać tam swoje pamiątki?

- Jestem w kontakcie z Muzeum. Przekazałem nagrania audio, wideo oraz zdjęcia. Myślę, że to fantastyczny pomysł, aby zebrać dokonania wszystkich artystów związanych w Gdynią. To niejako kontynuacja KMTM.

Kilka miesięcy temu z Związku Artystów Scen Polskich w Wa-wie odbyła się debata z udziałem europosłów i artystów na temat statusu artysty w Unii Europejskiej. Czy brał Pan udział w tym spotkaniu?

- Niestety nie zaproszono mnie. Zawsze bardzo żywo interesowałem się sprawami polskich artystów na zachodzie. Przecież niejako ja sam stawiałem tam pierwsze kroki. Można by rzec, że byłem w Unii Europejskiej zanim ona zawitała do Polski i do świadomości Polaków. Jestem niezmiernie dumny z bycia Polakiem. Niezmienne, czy to w poprzedniej epoce, czy teraz staram się być z dala od polityki. Jestem niezależny w postępowaniu i myśleniu.

Czy będąc poza granicami Polski obserwuje Pan napływ polskich artystów na scenach musicalowych?

- W Polsce mamy wiele talentów. Obligatoryjnie trzeba mieć solidne podstawy, aby na tym fundamencie budować przestrzeń własnej artystycznej wypowiedzi. W teatrze muzycznym taką szkolę daje np. Studio Danuty Baduszkowej przy Teatrze Muzycznym w Gdyni, którą notabene sam ukończyłem z wyróżnieniem. Ostatnio wysłałem film i kilka słów na zakończenie roku akademickiego. Znajduje się to też na moim Facebook'u. Natomiast obecnie na scenie musicalowej na zachodzie nie widać polskich artystów w głównych rolach. Czasem przewinie się jakieś nazwisko w alternatywnej obsadzie, czy w zespole, ale szybko znika. Brak elementarnych fundamentów? Talentu? Odwagi na castingu? Mam nadzieję, że szybko się to zmieni i pojawią się polscy artyści.

Pana droga wskazuje, że jednak można grać główne role. Wygrywał Pan jako jedyny Polak w historii teatru castingi na Broadwayu, West-Endzie, Wiedniu, itd.

- To wynik ciężkiej pracy, a także i niejako sprostanie oczekiwaniom moich mentorów: Danuty Baduszkowej, Józefa Muszyńskiego. Myślę, że mieli intuicję, że z takiego chłopaka - Jurka - z małej miejscowości, jaką jest moje rodzinne miasto Bytów, wyrośnie - Jerzy, aktor i wokalista. Wszędzie, gdzie jestem, na pytanie, gdzie uformowałem się artystycznie, odpowiadam, że w Gdyni, w szkole Danuty Baduszkowej i u Józefa Muszyńskiego.

Instytut Adama Mickiewicza w Wa-wie, który zajmuje się promocją polskiej kultury i prowadzi nawet specjalny portal internetowy, również nie wspomina o Pana działaniach artystycznych.

- Nie spędza mi to sen z powiek. Jak powiedział do mnie mój mistrz Roman Polański: "Jurek, ty rób swoje, a kiedyś ktoś to zauważy i doceni". Instytut Adama Mickiewicza prowadzi niezmiernie aktywną działalność, która podnosi świadomość o polskiej kulturze. Instytut Polski w Berlinie, komórka podległa, niedawno zaprezentował interesującą wystawę twórczości Romana Polańskiego, a obecnie promuje też młodych twórców i innych artystów z różnych dziedzin sztuki. To bardzo dobrze. Natomiast ocena mojej aktywności nie leży w mojej gestii. W ramach mojej fundacji JJart Foundation www.jerzyjeszke.org pomagam młodym artystom oraz wspieram ciekawe projekty artystyczne. Człowiek tyle jest wart, ale umie dać innym ludziom.

Pana Facebook www.facebook.com/jeszke.fc jest rewelacyjny, co ważne - treściwy. Zgromadził pan wiele pamiątek i wspomnień oraz przemyśleń.

- Jestem otwarty na komunikację z ludźmi. Facebook to nowoczesna forma prezentacji moich dokonań, wkładu w kulturę i "rozmowy" z fanami. Solidnym fundamentem prawdziwej sztuki jest bezkompromisowa prawda - to moje motto.

Jak przemówić zatem do młodego widza?

- Młodego widza trzeba sobie wychować, z ten sposób, aby sięgał o jedną półkę wyżej, gdy wokół ma tyle różnych bodźców i bombardowany jest kolorowymi informacjami. Poza tym młody widz przyprowadzi ze sobą do teatru rodziców, czy opowie o spektaklu via Facebook. Teatr uczy kreatywności w myśleniu oraz wyostrza wyobraźnię. Teatr przez wielkie "T" to praca u podstaw. Tak mnie uczyła Danuta Baduszkowa, Józef Muszyński. Dlatego, gdy tylko mam wolny czas to spotykam się z młodym widzem i "zarażam" ich miłością do literatury, interpretacji tekstu, a to też jest fundamentem teatru.

Kultura przegrywa z dzisiejszym światem?

- Kultura musi być bardzo subtelnie traktowana przez świat. A świat to obecnie w dużej mierze marketing. Kultura działa na duszę człowieka i ma wyraźny wpływ na jego rozwój wewnętrzny. Więcej zostaje w człowieku. Niestety stawia się na filozofię marketingu produktu, niż filozofię spektaklu teatralnego czy emocjonalnego, artystycznego. Żyjemy szybko, wszystko "na teraz", co chwila musimy mieć coś nowego. Np. sport jest dźwignią marketingu obecnie. Widzimy, jak wiele się inwestuje w marketing produktów sportowych, bowiem jest to masowy kierunek. Wspomniał pan, że promocja miasta może odbywać się poprzez kulturę.

Czy ma Pan taka intuicję, że teatr w Gdyni może stać się taką przystanią dla dużych produkcji musicalowych?

- Marketing jest dźwignią handlu. Tu nie ma miejsca na fałszywą skromność. Sprzedaje się produkt, który konsumenci kupują w sklepach. Reklamy bombardują nas w mediach czy na ulicach. Dany produkt jest reklamowany do znudzenia, aż do granic podświadomości. Rodzi się pytanie, dlaczego nie można sprzedawać kultury, z pełnym tego słowa znaczeniu - jako produktu, który ma w sobie o wiele bardziej ważne elementy dla egzystencji i jestestwa człowieka, niż jakiś przedmiot, dajmy na to - gadżet elektroniczny, który idzie w kąt po niedługim czasie, bo jest już nowszy model. On działa bardzo krótko na psychikę. Konsumpcja danego produktu teatralnego, czy spektaklu działa dłużej na rzeczoną psychikę.

Konsumpcja sportu jest tak ogromna.

- Uważam jednak, że kultura winna mieć pozycje równa ze sportem. Po obserwacji działań producentów, którzy inwestują niesamowite ilości środków w produkcje teatralne, artystyczne kulturalne, widzę, że one egzystują podobnie jak produkt sportowy. Wtedy w jakimś tam stopniu będziemy mogli mówić o formie zadowolenia odbiorcy, w rozumieniu marketingowym - konsumenta. Człowiek, nie tylko intelektualista, jest głodny chleba ale też potrzebuje strawy duchowej, emocjonalnej. To jest również dźwignią handlu. W związku z powyższym można śmiało inwestować w kulturę poprzez spektakle. Istotne, aby rezygnować z pewnych egoizmów. Poza tym też należy zwrócić uwagę, aby nie promować siebie jako produktu. Producent nie promuje siebie. Tylko promuje produkt. Czyli promuje teatr, spektakl oraz tych najzdolniejszych. Tak jak to się robi w show-biznesie. Nie można sprzedać show bez nazwisk, bez gwiazd. Ich nazwiska są produktem, który się konsumuje a spektakl, czy teatr to jest produkt duchowy, emocjonalny.

Trudno było opuścić Polskę?

- Bolesna była emigracja w połowie lat 80-tych. Najpierw odebrano mi paszport, bo miałem wyjechać do USA. Potem przez DDR dostałem się do RFN-u. Generalnie ciężko było zaryzykować ustabilizowaną pozycję w kraju, zarówno zawodową, czy mieszkaniową - i wyjechać. Z żoną i dwuletnią córką. Zamknąć za sobą drzwi w kraju, z biletem w jedną stronę. Bez gwarancji, że się wróci

Dlaczego Pan wyjechał?

- Artysta chce się nieustannie rozwijać. Poznać sztukę coraz to głębiej. Gdy zapyta się alpinistę dlaczego idzie w góry, to on odpowie, bo one są. Ja na pytanie dlaczego sztuka, odpowiem - bo ona jest. Tego mnie nauczyli m.in. promotorzy mojego dyplomu Urszula Mordzewska-Bista i Henryk Bista, wspaniali ludzie i pedagodzy.

Czy chciał Pan wrócić?

- Oczywiście. Do Polski chciałem wrócić na początku lat 90-tych. Ale wtedy ponownie nie było tu dla mnie miejsca oraz warunków do rozwoju. Niejako narodziła się we mnie druga fala emigracji.

Teraz by Pan podjął tę samą decyzję?

- Obecnie mamy czas globalizacji, są inne czasy, inne możliwości, stypendia. Łatwiej było by mi teraz wyjechać, gdybym miał świadomość, że w kraju nic nie znaczę. Wtedy, w połowie lat 80-tych nie było dla mnie ścieżki rozwoju. Starałem się o stypendium, a choć skończyłem studia z wyróżnieniem, nikt nie wpadł na ten pomysł aby młodemu artyście, a miałem 22 lata, pomóc w rozwoju. Notabene, dlatego w przestrzeni mojej fundacji pomagam młodym artystom aby oni nie musieli przechodzić tego co ja.

Kiedy urodził się pomysł o wyjeździe?

- Decyzję o wyjeździe na zachód zacząłem podejmować w momencie, gdy moja ścieżka rozwoju została zahamowana. Dlatego też po wyjeździe, gdy zostałem tam sam, w sensie - aktor, uczyłem się prywatnie zarówno śpiewu, jak i języka. Inwestowałem w siebie. Ryzyko było ogromne. Miałem w sercu rodzinę do utrzymania, a w duszy marzenia do spełnienia. Siedem lat trwało zanim osiągnąłem ten poziom, abym czuł się pewny zdobycia szczytów. Wtedy to "postawił" na mnie Cameron Mackintosh w Londynie, następnie Harold Prince w Nowym Jorku.

W obecnych czasach każdemu się wydaje, że wtedy, tak jak i teraz łatwo było odnieść sukces.

- Z dzisiejszej perspektywy łatwo jest powiedzieć. Oczywiście, że mi łatwiej jest osiągnąć sukces po tych wielu doświadczeniach i przyjechać z tym bagażem do Polski. Na palcach dwóch dłoni można wymienić wszystkich artystów z Polski, którym się wtedy nie tyle udało, a ściślej - zasłużyli na sukces. A obecnie również udaje się niewielu osobom w tej mierze, aby uznano ich sztukę poza Polską.

Inna rzecz, że nie jest ławo odnieść sukces na zachodzie i przyjechać do Polski, bo to rodzi zazdrość innych albo nie odnieść sukcesu i wrócić.

- Odradzam wszystkim, którzy osiągnęli coś w kraju, a nie są gotowi do konfrontacji z zachodem, nie znają realiów, języka, nie mają merytorycznego i mentalnego fundamentu, a będą chcieli opuścić Polskę. Mamy znane medialne przykłady artystów, a także z innych grup społecznych, że byli znani w Polsce, osiągnęli sukces, podejmowali ryzyko wyjazdu a później z zachodu wracali "na tarczy". Rodzi się rozczarowanie. Następnie w gniewie i goryczy zaczynają opowiadać półprawdy o rzekomym sukcesie, karierach, itd. Ja miałem szansę poznania przez te ponad ćwierć wieku bycia na zachodzie, niejako od podszewki i bardzo głęboko strukturę oraz mechanizmy funkcjonowania świata artystycznego i show-biznesu.

W Polsce show-biznes rozwinął się dopiero w połowie lat 90-tych. Zatem po tym, jak osiągnął Pan pierwsze sukcesy międzynarodowe. Wnioskuję, że poznał Pan już wtedy na własnej skórze wszystkie mechanizmy bez pomocy specjalistów, mediów, itd.

- Pierwsze lata życia w innym systemie i innej kulturze były oczywiście gorzkie. Ale uparcie, cierpliwie i konsekwentnie, z energią dążyłem do tego aby się czegoś nauczyć. W konsekwencji dopłynąć do wyznaczonego celu. Myślę, że teraz jest najpiękniejszy czas, aby przekazać to innym, także w Polsce. Póki mam zdrowie, energię, chęć. Z radością dzielę się swoimi doświadczeniami z rodakami. Mam tę siłę, aby choć część tego czego się nauczyłem na zachodzie oddać w Polsce. To jednocześnie niejako dług wdzięczności za te nauki, które wyniosłem z kraju. Chcę się nacieszyć swoim sukcesem od - Baduszkowej po Polańskiego - z krajanami, a szczególnie tam gdzie artystycznie wyrosłem, czyli z Teatrem Muzycznym w Gdyni.

Obok nas jest gmach Muzycznego, który przybrał nową architekturę

- To jest szczególny budynek na miarę nie tylko polską, ale i europejską. Zawsze byłem i jestem dumny, że stamtąd pochodzę. Tam są wspaniali ludzie, którzy niejednokrotnie pracują od 40-tu lat. Jest mnóstwo młodych ludzi. Potężny potencjał w Studio, będący fundamentem tego teatru. Dlatego ten teatr ma duże szanse aby zająć pierwsze miejsca na rynku teatrów muzycznych w Europie, jeśli tylko się go mądrze poprowadzi, bez pragmatycznych, egoistycznych elementów i źle pojętego służeniu sztuce.

Co by Pan radził młodym artystom, którzy chcieliby odnieść sukces?

- Muszą być wierni sobie. Konsekwentni w szukaniu własnej przestrzeni artystycznej wypowiedzi. Nieustanna praca nad sobą. Przejście przez wszystkie szczeble drabiny kariery scenicznej. Bez taryfy ulgowej. Weryfikacja jest na scenie. Muszą być otwartymi na występy nawet "na ulicy". To najtrudniejszy sprawdzian, czy artysta jest w ogóle zdolny zrobić karierę. Tam się konfrontuje umiejętności z rzeczywistością. Najtrudniej - wystąpić najprościej: bez mikrofonu, bez świateł, orkiestry, czy teatralnego blichtru. Dla zwykłych ludzi i przy tym - być sobą.

I ostatnie pytanie. Czy można zrobić światową karierę bez skandalu?

- Tak, można. Powiem więcej - warto.

Dziękuje za rozmowę i życzę dalszych sukcesów.

Katarzyna Wender
otobytow.pl
8 listopada 2013
Portrety
Jerzy Jeszke

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...