Odrastanie wątroby

"Zagłada ludu albo moja wątroba jest bez sensu" - reż: Grzegorz Wiśniewski

Wątroba, jak można przeczytać w nawet najbardziej pobieżnym leksykonie medycznym, jest wielofunkcyjnym gruczołem, częścią układu pokarmowego, który poza uczestniczeniem w procesach metabolicznych, wytwarzaniem i magazynowaniem enzymów, gromadzeniem witamin i innych składników niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania organizmu, jest również organem neutralizującym toksyny.

Działanie wątroby redukuje skutki zatrucia alkoholowego tudzież pomaga pozbyć się konsekwencji nadmiernego przekarmienia. Wątroba, w sensie dosłownym i metaforycznym, jest również tytułową bohaterką dramatu Wernera Schwaba, który na scenę łódzkiego Teatru im. Jaracza przeniósł Grzegorz Wiśniewski.

Zagłada ludu albo moja wątroba jest bez sensu, poza Prezydentkami, jest jednym z lepiej znanych w Polsce dramatów Schwaba, chociaż trudno to samo powiedzieć o częstotliwości jego wystawiania. Przedstawienie Grzegorza Wiśniewskiego jest drugim po inscenizacji Anny Augustynowicz (w 1997 roku), a więc po ponad dziesięcioletniej przerwie, przeniesieniem tej sztuki na deski teatru repertuarowego. Można tylko spekulować w czym tkwi tajemnica nieobecności Wątroby na polskich scenach: bardzo cielesnym i dosadnym języku, który trzeba okiełznać i w przemyślany sposób nadać mu sceniczny kształt; dezaktualizacji tematyki: pranie brudów w zaciszu domowego ogniska, przemoc fizyczna i psychiczna, i wszelkie wynikające z tego faktu konsekwencje w zasadzie już zostały przetrawione przez teatr; czy w przeżyciu się poetyki, z którą Schwab był utożsamiany od początku kariery?

Kiedy ukazały się Dramaty fekaliczne, których nazwa na długo stała się synonimem teatralnego pisma Schwaba, Theater Heute ogłosił go najlepszym dramatopisarzem 1991 roku, a krytyka niemal jednogłośnie okrzyknęła prekursorem brutalistów, chociaż jeszcze kilka miesięcy wcześniej Schwab bezskutecznie rozbijał się o rafy koralowe dyrektorów teatrów i jurorów konkursów dramaturgicznych, próbując przedostać się na scenę ze swoim pisarstwem. Szybkiej karierze sprzyjały również umiejętności medialne Schwaba, który nie stronił od kreowania własnego wyraźnego wizerunku skandalisty, konfabulowania i tworzenia fikcyjnych opowieści o sobie na użytek mediów, chociaż w gruncie rzeczy, jak podkreślał Helmut Schoedel, autor jego biografii, był spokojnym, dobrym człowiekiem ale i, jak pokazały płody jego pióra, bezkompromisowym krytykiem tzw. mieszczańskiej moralności. Świat jego dramatów zaludniały ludzkie kreatury, wypreparowane ludzkie mięso, sprowadzone do swoich najgorszych instynktów. W czarnym świecie we wnętrzu mieszczańskiego pokoju między kredensem, sofą i telewizorem wiły sobie gniazdko hipokryzja, gwałt i przemoc, pleniło się kazirodztwo podkarmiane skundloną moralnością. Nie było dla tego świata ocalenia, bo nawet sprawiedliwi nie byli pozbawieni skazy. Uwikłani w przeróżne międzyludzkie relacje znosili swój los, złorzeczyli sobie i bliźnim, w języku ujawniając własne frustracje.

W Zagładzie ludu menażeria ludzkich połamańców stanowi swoistą przebieżkę przez społeczeństwo. W pierwszej scenie pojawia się matka dewotka, nosząca w sobie piętno uwiedzenia i porzucenia, czego widocznym owocem jest jej kuternogi syn Hermann. W spektaklu Grzegorza Wiśniewskiego wcielająca się w tę postać Barbara Marszałek jest delikatną starszą panią, udręczoną przez życie, której usta najchętniej składałyby się do modlitwy. Za słabą, żeby głośno krzyczeć, jednak wystarczająco silną, żeby w przemyślny sposób uwikłać syna w relację kata i ofiary, jemu przypisując bycie dla niej karą za grzech uwiedzenia, sobie - konieczność dźwigania niechcianego ciężaru. Jedyne antidotum jakie znajduje na ból istnienia i artystyczne rozterki syna to woda święcona, którą najchętniej skropiłaby cały świat.

Przez ścianę sąsiaduje z Robakami urzędnicza rodzina Kovaciców, naturalizowanych Austroniemców, bezmyślnie pławiących się w konsumpcjonizmie. Ich aspiracje życiowe są równie subtelne jak korpulentne ciało pani Kovacic (Milena Lisiecka), leniwie rozciągniętej na sofie, a marzenia równie niebanalne jak szklaneczka wypijanego wieczorem alkoholu. Swoje kompleksy zabijają rojeniami o poszerzeniu przestrzeni życiowej o mieszkanie Pani Robak albo jeszcze lepiej, o pokoje Pani Grollfeuer (Bogusława Pawelec), budzącej strach i szacunek u wszystkich mieszkańców kamienicy. Ta dystyngowana wdowa po ginekologu, nienawidzi świata każdym mięśniem, a konieczność spotkania z sąsiadami wywołuje u niej odruch wymiotny. Pogarda do świata to jej forma przetrwania, być może dlatego jako jedyna potrafi nazwać pruderię po imieniu.

Bohaterowie zamieszkujący kamienicę mieszczą się w średniej krajowej, w państwowych statystykach nie wystają poza margines. Prawdopodobnie na ulicy uchodzą za porządnych obywateli, chociaż w domowych pieleszach dopuszczają się rozlicznych gwałtów na ciele i duszy. Pan Kovacic (Mariusz Jakus) pod uważnym okiem żony codziennie sprawdza, jak rozwijają się jego obie dorastające córeczki. Każdego dnia prowadzi wewnętrzną wojnę pomiędzy etyką państwowego urzędnika a kazirodczym pożądaniem. Pani Robak na tyle często egzorcyzmuje syna, że ten chętnie zrobiłby jej w głowie dziurę i włożył w nią "swojego dydka". I to właściwie język sugeruje, że pod gładką powierzchnią mieszczańskiego konwenansu jest dużo bardziej chropowato. Mowa postaci wymyka się spod dyktatury reguł gramatycznych, naśladuje strumień świadomości, opiera na asocjacjach, neologizmach, zaburzonym szyku zdania, w kalekiej składni ujawniają się ich rzeczywiste wnętrza, lęki, żądze i namiętności.

Grzegorz Wiśniewski włożył w usta postaci brutalny, mięsny język Schwaba, ale skontrapunktował go tradycyjnym mieszczańskim teatrem z wnętrzem mieszczańskiego pokoju, precyzyjnie wyrysowanymi relacjami między bohaterami, całość doprawiając istotną u Schwaba groteską. Powstało przedstawienie ostre w języku, ale podane w formie oswojonej przez mieszczańską publiczność, działające jak zastrzyk adrenaliny, ale w homeopatycznych dawkach. W przypadku, przynajmniej niektórych, spektakli Teatru im. Jaracza można chyba mówić o swoistej poetyce obchodzenia się z mieszczańskim widzem, polegającej na proponowaniu sztuk odważnych tematycznie, aktualnych, nierzadko poruszających bolesne struny egzystencji, które opiera się na dość tradycyjnym inscenizacyjnym kręgosłupie, zapewniającym widzowi lot w dół, ale i poczucie bezpieczeństwa niczym linka w skoku na banji.

Inscenizacja łódzkiej Wątroby jest tradycyjna w formie i przewidywalna, chociaż oparta na głębokiej analizie tekstu. Na szczęście pod koniec przedstawienia reżyser dokonuje interpretacyjnej przewrotki. W ostatnim monologu Pani Grollfeuer, kiedy morderstwo na współmieszkańcach dopełnia się podczas przyjęcia urodzinowego, grająca ją Bogusława Pawelec schodzi ze sceny i odmawia dalszego grania. Obrzydzenie światem, które Schwab włożył w usta protagonistki przenosi się na obrzydzenie aktorki teatrem, reżyserem, wytwarzaną na scenie sztucznością, udawaniem, konwencją. Teatralna fikcja rozsypuje się jak domek z kart w przenośni i dosłownie, bowiem aktorka niszczy tekturowe ściany, które wyznaczały granice świata mieszkańców kamienicy. Zejście aktorki na widownię prowokuje zamianę ról, teraz aktorami stają się również widzowie, których posadzono na widowni ustawionej na scenie. W ten sposób zapoczątkowany w sztuce rytuał ma swój finał w realnej przestrzeni widza, pomiędzy nowymi Kovacicami. Aktorzy niczym w rytuale przejścia pojawiają się ubrani na biało. Bogusława Pawelec wraca na scenę, ożywają postaci, ostatnia wieczerza odbywa się raz jeszcze, tym razem bez tragicznego zakończenia i przy współudziale nowych świadków. W miejsce poprzedniego zestawu figur pojawiają się nowe, chociaż kształtem przypominające stare. Społeczny rytuał potrafi odradzać się bez końca, tak jak wątroba, która ma duże możliwości regeneracyjne.

Aneta Głowacka
Opcje
3 października 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...