Ognisko okazało się ładnym środkiem wyrazu i zapłonęło wszystko

o Grzegorzu Kwiecińskim

Mieści się na stoliku, aktorzy to kołki z drewna, ogień i kamienie. Już 30 lat działa Teatr Ognia i Papieru Grzegorza Kwiecińskiego - pisze Łukasz Kaczyński w Polsce Dzienniku Łódzkim.

Do teatru jako dziedziny sztuki trafiłem poprzez Liceum Plastyczne w Nałęczowie, gdzie z kolegami zaczęliśmy bawić się w teatr. Oglądałem wtedy słynne spektakle Szajny, miałem kontakt z Jerzym Grotowskim, poznałem Hasiora. Wciągnęło mnie to i zafascynowało - wspomina Grzegorz Kwieciński, reżyser, animator kultury, artysta plastyk, twórca Teatru Ognia i Papieru. - Później trafiłem na wychowanie plastyczne do Lublina. W tym czasie teatr polski rozwijał się znakomicie, był intelektualną i społeczną alternatywą dla młodych ludzi wobec tego, co serwowała oficjalna kultura. Dla wielu był po prostu życiem.

Herodem był kord artyleryjski

Na studiach plastycznych Kwieciński [na zdjęciu] trafił na kwalifikacyjny kurs instruktora teatru lalkowego w Gardzienicach. Tym zajmowała się Alina Stanowska, harcerka, animatorka teatralnego ruchu amatorskiego, postać znana w Lublinie.

Zaprosiła mnie nie jako uczestnika kursu, ale kogoś, kto przeprowadzi własny projekt - wspomina Kwieciński. - Miałem scenariusz i listę potrzebnego sprzętu: skomplikowanego oświetlenia, spawarek, drutów spawalniczych et cetera. I to wszystko miało tam być, ale jak to często w życiu, nie było niczego. Pałac w Gardzienicach był wtedy w remoncie i jak to na socjalistycznej budowie, było tam mnóstwo worków po cemencie, desek, listewek. Pomyślałem, że skoro nie mogę zbudować zaplanowanych figur gipsowych, to użyję tego, co jest. Później był problem czym to oświetlić. Oświetlimy to ogniem, pomyślałem.

Ognisko okazało się ładnym środkiem wyrazu i zapadła decyzja, by zapłonęło wszystko. Tak powstał pierwszy spektakl "Cyrk", gdzie pojawiła się postać towarzysząca wszystkim scenom - ni to anioła, ni to pierrota, z rozłożonymi rękami, skrzydłami. Nie była to postać do końca anielska, ale opiekowała się wszystkimi zdarzeniami na terenie gry. Te skrzydła zaczęły pojawiać się w kolejnych spektaklach, także stolikowych, także w grafikach. Bywało bowiem tak, że najpierw powstawał cykl grafik, a potem spektakl. Skrzydła przypinane krzesłom, ludziom, drzewom, dziwnym stworom przerodziły się w anioły, około 10 lat temu.

Związek Polskich Artystów Plastyków okręgu łódzkiego kilka lat temu zorganizował wystawę Quadr-Art, na której artyści musieli zmieścić swoje prace na płaszczyźnie metr na metr. Kwieciński wykorzystał deski z europalet (mają co najmniej centymetr grubości i można w nich nawet rzeźbić), zbił kwadrat o boku metra i wypalił na nim... anioła. Z czasem stworzył też przeciwieństwo tej postaci - białego anioła i zaraz zrodził się pomysł na tryptyk. W środek wstawił Kwieciński postać, która również często pojawia się w jego teatrze - był to człowiek-krzyż. Olśniło go, że może to być wspaniały punkt wyjścia do "Pastorałki" Leona Schillera. Trzy płaszczyzny i położony pod pewnym kątem do widowni stół z planszą metr na metr, na której dzieje się akcja.

Kamienie były wołkami, Herodem był autentyczny kord artyleryjski. Pasterzami były kołki brzozowe, a była i śmierć - opowiada. - Spektakl powstał w Teatrze Lalek w Rabce. Wszystkie role grało dwóch aktorów. Zabieg był ciekawy i wzbogacił siłę wyrazu. Okazało się, że można obyć się bez angażowania tłumu aktorów, posługując się

symbolem, skrótem i przedmiotem.

Cykl "aniołów Kwiecińskiego", który niedawno oglądaliśmy w Muzeum Papiernictwa w Łodzi, powstawał w technice mieszanej, także w kolażu zużyciem rzeczy znalezionych, ready-made\'ów. Doskonale sprawdzały się bilety wstępu na spektakl Andrzeja Seweryna (na jego słynne Szekspirowskie monologi), zapisy nutowe, bilety tramwajowe, srebrna folia po czekoladzie...

Fosforyzujące próchno i cynowy kubek

To wynika z zainteresowania symboliką przedmiotu, ale przedmiotu wziętego z natury lub przedmiotu, który już coś "przeżył" - wyjaśnia Kwieciński.

Materiałem nie może być plastyk. Tego typu rzeczy mnie nie interesują. To musi być kamień, kawałek drewna, próchno, które w nocy fosforyzuje. Często z moimi bliskimi wyjeżdżamy nad Zalew Sulejowski. Chodzę tam po lesie. Za czasów mojej wczesnej młodości w sosnach spotykało się kubki do ściągania żywicy. Drewno było nacinane w skosy, a na dole umieszczany był cynowy kubek. Teraz na te kubki można natknąć się, zagrzebane w liściach, mchu. Zebrałem kilka. Są to świetne rekwizyty dla teatru. Z takiego kubka i gwoździa zrobiłem pracę "Graal", co już buduje pewną metaforę.

Z fascynacji naturalnym materiałem zrodził się też jego ostatni spektakl stolikowy "Kamienie". Na podłożu z europalet polne otoczaki są częścią kompozycji przestrzennej. Na kamieniach pojawiają się ludzkie postaci w różnych sytuacjach. Wszystko po to, by na styku kamieni z papierem, kamieni z ogniem znaleźć metaforę naszej współczesności.

Prace plastyczne Kwiecińskiego można oglądać na wystawach podczas Nocy Muzeów w Muzeum Archeologicznym i Etnograficznym w Łodzi, w Białostockim Teatrze Lalek, Radomsku. "Bawi się" również w inne, jak zwykł mówić, "ciosane" rzeczy, jak choćby pozornie naiwne i proste plakaty teatralne.

Cieszę się, że wróciłem do działalności plastycznej, do moich aniołów, monotypii, grafik, do tego nad czym mogę panować prawie w stu procentach. W plenerze twórca nie panuje. Przed płaszczyzną papieru i płótna jestem sam i mogę wydobywać efekty, o jakie mi chodzi. W teatrze zawsze jest to jakiś kompromis - przyznaje artysta.

Jest taki żel, który płonie, ale nie spala

Z Lublina twórca trafił do Białegostoku na studia reżyserskie na dzisiejszej Akademii Teatralnej. Po trzech latach na Wydziale Sztuki Lalkarskiej otrzymał propozycję prowadzenia teatru lalkowego przy Teatrze im. Alojzego Smolki w Opolu. Po siedmiu latach dyrektorował łódzkiemu Teatrowi Lalki i Aktora "Pinokio" i został zaangażowany do Miejskiego Ośrodka Kultury w Pabianicach. Od dziesięciu lat prowadzi indywidualną działalność twórczą.

Jestem wolnym artystą - mówi. - I udaje mi się funkcjonować, opłacając składki ZUS, co w naszej rzeczywistości nie jest łatwe. Od 1990 roku związany jestem z Łodzią i czuje się łodzianinem i to miasto zaczyna mi w jakiś sposób smakować. Zwłaszcza Łódź poza ulicą Piotrkowską.

Reżyseruje w całej Polsce: Krakowie, Wałbrzychu, Wrocławiu, Białymstoku. Wiosną zrealizowany w Teatrze Lalki w Rabce "Tymoteusz Rym-cim-ci" obchodził okrągły jubileusz - grany jest od 10 lat. Tyle samo na scenie w krakowskim Teatrze Groteska spędził "Tygrysek Pietrek". Często przygotowuje spektakle dyplomowe ze studentami z białostockiego lalkarstwa. Ostatnio był to "Makbet" Szekspira.

Scenografia była dziełem Marysi Balcerek, a cały spektakl był zrobiony w metalu - opowiada. - Metalowe maski, metalowa podłoga, metalowa konstrukcja. Nie brakło i przedmiotu. Koroną królewską był kawałek żeliwnej rury kanalizacyjnej, znalezionej na złomie. Była utrącona, miała "zęby", przez to formę korony. Ale świetnie grała. Za swoją pracę był wielokrotnie nagradzany. Otrzymał Srebrny Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis, nagrodę Prezesa Rady Ministrów za "Szewczyka Dratewkę" w Teatrze Lalek w Opolu, nagrodę specjalną za "Odlot 2" na Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Lalkowych "Banja-Luka" w Bośni i Hercegowinie. Gdy pojawił się w Łodzi, jedną z pierwszych osób, które wyciągnęły do niego rękę, był Marian Glinkowski, reżyser i opiekun młodego teatru alternatywnego.

Z nim, ze Zdzisławem Hejdukiem i wieloma innymi zrobiliśmy kilka sympatycznych rzeczy - wspomina. - Należą do nich między innymi trzy edycje festiwalu "Ziemia obiecana", który poprzedzał Festiwal Dialogu Czterech Kultur. W radzie programowej oprócz nas zasiadał Waldemar Zawodziński.

Były jeszcze Łódzkie Spotkania Teatralne.

To kultowy festiwal, który teraz zaczyna ewoluować w bliżej nieokreślonym kierunku. Mamy dwie podobne imprezy, z których jedna jest za młoda i za słaba, by określać drogę współczesnej młodej awangardy, a druga obraca się w stereotypach przeszłości teatru - zamyśla się Kwieciński. - Festiwale za czasów Mariana Glinkowskiego były ożywcze, bardzo ciekawe i oczywiście jak to bywa w Łodzi, niedofinansowane, robione za śmiesznie małe pieniądze.

Grzegorz Kwieciński prezentował swoje spektakle teatru ognia w najróżniejszych miejscach. W zdewastowanych koszarach wojsk radzieckich w Legnicy, w Grudziądzu nad Wisłą na tle murów starego miasta z czerwonej cegły, w fosie zamku w Malborku, na stacji kolejki wąskotorowej w Rogowie.

Ważny jest też kontekst w jakim się gra - mówi. - Są też twórcze niespodzianki związane z przyrodą, cyrkulacją powietrza, prawami fizyki. W Zamościu, w arkadach przy rynku i na jednej z ulic powietrze tak cyrkulowało, że elementy płonącej dekoracji zaczęły fruwać w powietrzu. Nie stwarzało to zagrożenia pożarowego, zresztą zawsze mamy asekurację straży pożarnej. Z takich ekstremalnych rzeczy pamiętam Toruń w 1997 roku, gdy wielka powódź zniszczyła miasto. Graliśmy dzień po największej nawale wody. Elementy płonące nasiąknięte olejem owijaliśmy folią spożywczą, by nie zamokły. Część honorariów ze spektaklu przekazaliśmy na pomoc dla powodzian.

Jakich łatwopalnych płynów używa Kwieciński w spektaklach plenerowych? Czy jest jakaś specjalna mikstura?

Używam zwyczajnego oleju opałowego. Żadnego napalmu nie ma - śmieje się Kwieciński, ale zaraz dodaje: - Sięgam też po specyficzne żele, używane przez kaskaderów. Można nimi posmarować ubranie lub płaszczyznę stołu i gdy taki żel płonie, nie niszczy podłoża. Jednak te mieszanki, które kupuje się w sklepie, nie są na tyle efektywne i sprawne, jak można by tego sobie życzyć. Należy je trochę "uszlachetnić".

Łukasz Kaczyński
Dziennik Łódzki
14 maja 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia