Okiem Jerzego Stuhra
zrozumienie, co twórca chce przekazać, jest możliwe tylko w jego własnej kulturzeO filmie, jako o jedynej sztuce, zwykło się mówić, że "nie zna granic", choć dobrze wiemy, że prawdziwe zrozumienie wszystkiego, co twórca chce przekazać, jest możliwe tylko w jego własnej kulturze. Wszędzie gdzie indziej są tylko interpretacje. Może więc granice nie są ważne? Może o wielkości sztuki decyduje różnorodność możliwych interpretacji, a każdemu twórcy powinno zależeć na tym, aby jego sztuka wywoływała zaskakujące skojarzenia?
Pamiętam, jak graliśmy "Zbrodnię i karę"na Tagance... Zawieźliśmy więc "drzewo do lasu", już bardziej dosadnie nie można tego nazwać. Przedstawienie poszło bardzo dobrze. A potem był bankiet i pamiętam te głosy, które słyszałem od Rosjan, że swoim odczytaniem ich sztuki potrafiliśmy włożyć w rosyjską naturę nutę przewrotności, a nawet poczucie humoru.
- My tego nie potrafimy zrobić - powiedzieli - bo dla nas jest to wszystko zbyt święte. -Tylko wy, tacy zdrajcy Słowiańszczyzny - jak o nas mówią - z waszym kartezjańskim sposobem widzenia dobrze potraficie wyciągnąć bogactwo możliwości, odmienność spojrzeń. I dobrze to nazwali. Bo mamy sporo dowodów, że wszędzie tam, gdzie w słowiański mistycyzm wkradnie się model kartezjański- to jest to zawsze intrygujące.
Sam łapię się na tym, że tylko takich autorów szukam, którzy niosą możliwości różnych interpretacji. Jeśli więc nawet Rosjanie pochwalili naszą inscenizację, to znaczy, że zaciekawiliśmy ich interpretacją. A więc tak. Interpretacja może wzbogacać sztukę.
Ale są "granice" i "interpretacje", które są trudniejsze do przyjęcia, niż te, które wypływają z odmienności geograficznej, czy kulturowej. Chodzi o granice pokoleniowe. Ona zawsze istniała. Patrzę na przemijanie pokoleń teatralnych i potrafię zawsze nieomylnie oddzielić: to jest mój bohater, a ten należy do innego pokolenia.
Pamiętam, jak mój ojciec do końca życia wspominał, jak w latach 50. pojechał do Warszawy i byli w Teatrze Polskim na "Dziadach", a Konrada grał wtedy Stanisław Jasiukiewicz. Do końca życia był pewny, że to była najdoskonalsza gra i najlepszy aktor.
Niedawno, gdy byliśmy z Maćkiem w Teatrze Polskim, to wydawało się, widziałem w foyer, wśród innych aktorów, wielkie zdjęcie Jasiukiewicza i pomyślałem o ojcu, o tym jak to zostaje w człowieku taki jeden zachwyt i jak długo jest on w stanie być dla niego symbolem aktorstwa, sztuki teatralnej.
A wciąż przecież zmieniają się pokolenia, zmieniają się aktorzy. Dziś myślę, że my, w czasie, gdy byliśmy młodzi, też musieliśmy denerwować starszych kolegów! Jak musiał denerwować tych starszych nawet nasz wspaniały Konrad z "Dziadów", grany przez Jurka Trelę, który Wielką Improwizację zamieniał w atak epileptyczny! Dla takiego Jasiukiewicza to byłoby nie do przyjęcia. Wyszedłby z teatru.
Tak, jak mnie dziś drażnią młodzi koledzy, którzy w sposób rewolucyjny podchodzą do sztuki, do klasyki, jeśli ją w ogóle dostrzegają. Zawsze będzie nas drażnić, zawsze będziemy się oburzać, tak było zawsze, tak było w każdym rodzaju sztuki wcześniej, nie tylko w teatrze, ale i w literaturze.
Dlatego te granice pokoleniowe wydają mi się najtrwalsze. Film ma jeszcze to do siebie, że nieraz integruje pokolenia. Ale też można tu trafić na bariery niespodziewane. Mnie np. ciężko namówić moją rodzinę, aby razem ze mną obejrzała choćby radziecką klasykę, która się teraz ukazuje na DVD: "Los człowieka"...Eee! Nie bardzo. To może zobaczymy, mówię "Czterdziesty pierwszy"...Eee!
Czy takie granice są przekraczalne? Pewnie tak. Może wymagają zmiany nastroju, może zlikwidowania jakichś narosłych uprzedzeń, może innego przygotowania? Ale może, z drugiej strony, takich różnych granic nie należy przekraczać na siłę. Może trzeba je szanować i dbać o nie? Bo one jednak nas jakoś charakteryzują, stwarzają jakiś punkt zaczepienia. A więc może niech będą?