Okolice celu to jest wygrana
Rozmowa z Wojciechem FiedorczukiemZazwyczaj rozmowa z publicznością pomaga, trzeba prowadzić interakcję, trzeba się zapoznać, trzeba powiedzieć coś, oddać cząstkę może jakiejś swojej słabości. Podzielić tym, wymienić tymi słabościami, to już jest taka gra, umiejętność pewnej odwagi, przekraczania pewnych poziomów ze sceny. Odkrycia się, czerpania z publiczności i wymiany. To jest trudne, ale trzeba się tego uczyć i próbować. Uważam, że porażek musi być dużo, żeby był później jakiś sukces. Porażka jest wpisana w ten sukces. Dużo się trzeba wstydu najeść żeby później występować.
Czym jest stand-up, czy musi pozostać „kulturą poziom niżej", czy jest nam potrzebny – o tych zagadnieniach z Wojciechem Fiedorczukiem rozmawia Agnieszka Borelowska z Dziennika Teatralnego.
Agnieszka Borelowska: Na początku chciałabym zacząć od informacji, które znalazłam na Pana temat. Wspominał Pan, że do twórczości komediowej zainspirował Pana między innymi Julian Tuwim i grupa Skamander, czy to prawda?
Wojciech Fiedorczuk - W jakiejś mierze na pewno. To było mniej więcej w momencie nabierania jakiejś delikatnej samoświadomości komediowej. Myślę, że świat humoru, to jest samoistne, niezależne zjawisko, które jest czymś w rodzaju języka, i wtedy zacząłem poszukiwać światów, których obiektem zainteresowania jest właśnie to zjawisko – śmieszność, w sensie śmieszność, a nie śmieszność, jeśli dobrze się rozumiemy. I był taki czas w moim życiu, że zaczęła mnie przyciągać twórczość największych, mimo braku drogowskazów, blask naszych wielkich komediowych gwiazd olśnił mnie tak, że ich twórczość cenię najwyżej do dziś.
W wymiarze rodzaju poczucia humoru czy formy bardziej?
- Myślę, że w konstrukcji i zaawansowaniu. Treść literacka, która sama w sobie jest najwyższych lotów, obudowana abstrakcją, uderza z niewiarygodną mocą.
A co w zasadzie sprawiło, że postanowił Pan wyjść na scenę?
- Żadna kalkulacja, intuicja bardziej, albo niewidzialna nić, która ciągnie... i odrzucenie innych rzeczy, które może by mi się nie udały (śmiech). Wydaje się, że jestem dobrym przykładem, choć banalnie to zawsze brzmi, że można dojść do czegoś o czym się marzy, jeśli się tego nie porzuca, jeśli się pracuje. I nawet nie musi to być praca wyczerpująca i jak mówią tak zwane „Matczaki" po 16 godzin, bo jeśli widzimy cel, to dojdziemy mniej więcej w jego okolice. Bo wydaje mi się, że rzadko rozpoznajemy właściwie cel. On nam się przemieszcza. I mam taką teorię, że okolice celu, to jest wygrana. Sam cel może być rozczarowaniem. I u mnie to dość długo się rozkręcało, dojrzewało, pewnie jeszcze dojrzewa, pewnie to jest jakiś etap.
Chodził Pan wcześniej sam występy?
- Tak.
Raczej stand-up czy teatr?
- Teatromaniakiem nie byłem, ale udawało mi się udać tu i ówdzie by „ponatychać" się, a może przede wszystkim zrozumieć. Ciągnęło mnie jednak do kultury poziom niżej, bo tak jest postrzegana ta kultura komediowa (w ogromnej mierze, przykro to przyznać, zasadnie). Próbowałem odgadnąć schemat tego, jak to działa, jak to jest poukładane, na jakich mechanizmach operuje. Pochodząc z małego miasta i nie mając przygotowania teoretycznego, bez dostępu do miejsc, w których można by się oswoić z profesjonalną twórczością trochę mi zajęło, by zdać sobie sprawę, co to znaczy komedia w jej różnych odmianach, także tej wyrafinowanej. Oglądając różne rzeczy zaczęło mi doskwierać, że nie widzę poszukiwań, rozwoju na scenie. Aż nagle pojawiła się improwizacja komediowa i zalążki stand-up'u. Zaczął się kształtować nowy obieg, niszowy, ale tchnący świeżością. W tej chwili żyjemy w momencie przyspieszenia i komercjalizacji tych nowych trendów, co niekoniecznie im pomaga, bo spłyca i wulgaryzuje, ale to dotyczy wielu sfer.
Mam takie poczucie, że stand-up nie jest czymś naturalnym w odbiorze dla polskiej publiczności, że sam pojedynczy człowiek, bez żadnej aranżacji, żartujący na scenie jest wciąż czymś jednak nowym. Czy Pan też ma takie wrażenie?
- Tak, chociaż nie jest to znowu takie nowe, nie pamiętam teraz nazwiska, taki Pan w latach 50-tych już, taki żartowniś... kurcze, szkoda, nie przygotowałem się, przepraszam. Ale później zawsze przytaczam Młynarskiego, który w zapowiedziach swoich piosenek miał wspaniałe, okraszone abstrakcją stand-up'owe anegdotki. Może nie było tego zbyt wiele, ale forma monologowa była znana.
Ile Pana zdaniem jest teatru w stand-up'ie?
- Tam jest taki mechanizm, moim zdaniem, oczywiście, że to jest teatr jednego człowieka. Jest to aktorstwo z linią melodyczną, którą jest osobowość twórcy. Ponieważ ona – osobowość - jest osią i grą aktorską, którą widzimy, niektórzy powiedzieliby, że ułomną, właśnie taka nie jest, bo nie ma tu wzorca. Stand-uper tworzy postać sceniczną, na którą składa się jego osobowość i jego takie, a nie inne umiejętności aktorskie. Budujemy postać, naznaczoną naszymi niedoborami. To nie jestem ja na scenie, ale ta postać ma coś ze mnie, bo ja ją tworzę. To moje aktorstwo, prywatne, niewyuczone. Tu jest ta różnica i pretensja do kabaretu, oni nie umieją grać, a chcą żeby ich traktować jako aktorów. My nie umiemy grać i ta sceniczna persona to wypadkowa wszystkich rzeczy, które wcześniej przytoczyłem. Przy czym zastrzegam, że to moja filozofia.
Zwraca Pan uwagę na ubiór? Czy dobiera Pan sobie jakieś kostiumy?
- Zaczynam o tym myśleć w tym sensie. Doszedłem do wniosku, że również kostium, jako dzianina, odgrywa rolę i pomaga przeskoczyć do trybu „komik na scenie". Coraz więcej twórców próbuje budować postać ubiorem, bo do tej pory można było kojarzyć stand-up z chłopakami w porozciąganych bluzach czy koszulach, trochę dziadowski sznyt, ale to ewidentnie się zmienia.
A takie rzeczy jak światło na scenie na przykład? Zajmuje się Pan takimi rzeczami czy zostawia to w całości osobom od zaplecza organizacyjnego?
- Interesuje mnie to coraz mocniej. Na początku, gdy wchodziłem w ten świat, to był wielki strach przed porażką. Porównam to z muzyką. Bo w muzyce też jest ten strach, ale wydaje mi się, że podczas występu trudniej tam ponieść porażkę, a konkretnie ją zauważyć. U nas jest tak, że gdy nie będzie działało, to nie dojedziemy za daleko. Będziemy chcieli uciec, skończyć szybko. W komedii musi być reakcja. I te wszystkie dodatkowe elementy jak ubiór, światło, zaciemnienie, pomagają w tym, żeby rzeczywiście występ był udany.
Czyli to też jest takie wyjście na wyższy poziom, od takiej sceny w barze na scenę teatralną.
- To prawda.
Którą scenę Pan woli?
- Chyba jednak klubową. Ale może to też być związane z tym, że jest tam łatwiej o nieformalną atmosferę. Za granicą stand-up jest grany często w teatrach, których powaga nie onieśmiela widza. U nas bywa różnie.
Mam poczucie, że widzowie często się boją, iż zostaną zapytani.
- Tak, tak. Mają coś takiego. Chociaż zauważyłem, że czasami są również wyrywni. Publiczność się zmienia, uczy się tej formy rozrywki. Zresztą publiczność jest elementem bardzo istotnym, od niej bardzo dużo zależy i to jest niewiadoma w równaniu komediowym.
Gdy występował Pan w innych krajach, dostrzegł Pan jakieś różnice w poczuciu humoru między Polakami w Polsce, a Polakami za granicą czy w ogóle ludźmi za granicą?
- Jak występowałem za granicą to tylko dla Polaków. I to są miłe występy, o tyle, że czasami nie ma pewności, czy ten występ jest dobry, bo komik był dobry czy dlatego, że tam była po prostu chęć zabawy. To jest bardzo ciekawe z punktu socjologicznego, jakie są nastroje, jakie mamy problemy. Dużo takich informacji czerpie się stamtąd.
Czy to może być związane z jakąś tęsknotą, że Polonia przychodzi na takie występy?
- I tęsknota, a z drugiej strony może wykorzystanie takiej możliwości, że jest to język i kultura, którą rozumiem, bo jednak nasza emigracja w dużej mierze nie asymiluje się.
Mógłby Pan jakoś, jeśli się da, scharakteryzować jaki typ ludzi przychodzi na stand-up?
- Oj, to bardzo trudne pytanie, ponieważ ja nie jestem reprezentantem grupy, która święci największe tryumfy, więc na mnie, myślę, że nie przychodzą typowe grupy odbiorców stand-up'u. Moje występy to takie zebranie przekrojowe, bardzo mi się to podoba, od piętnastolatków do siedemdziesięciolatków. I oni się pokoleniowo w tym śmiechu dogadują. Wydaje mi się, że jest jakiś wspólny mianownik.
Może mianownik absurdu.
- Może, właśnie, i to jest niesamowite, że ludzie też poszukują czegoś innego, innej komediowej wrażliwości. I mam nadzieję, że u mnie to znajdują.
Myśli Pan, że stand-up stanowi poważną konkurencję dla kabaretu w Polsce?
- Myślę, że teraz tak, że forma telewizyjnych kabaretonów jest w okresie schyłkowym. On może jeszcze trwać, ale prawda jest taka, że energia tego typu komedii jest na wyczerpaniu. Następuje wymiana pokoleń. Wchodzi stand-up, który idzie kodem świeżości, niepoprawności, do tego improwizacja jako coś wyrafinowanego.
Myśli Pan, że to, że ludzie przychodzą na stand-up, znaczy, że zbierają się całą grupą, żeby wspólnie się pośmiać, to ma jakąś funkcję terapeutyczną?
- Hm, myślę, że tak. Wczoraj słyszałem reportaż w radiu, o tym, że w Ukrainie w piwnicach, w metrze też robią stand-up i ludzie przychodzą po to, żeby na chwilę uciec od wojny, więc na pewno w dużej mierze może to być przeżycie terapeutyczne. Oczywiście nie przesadzałbym w tym, że to jest jedyny powód, po prostu ludzie generalnie lubią się śmiać. Dodałbym tylko, że może to być terapia również dla twórcy.
Pan się zgadza z tym, że wiele osób Pana stand-up określa abstrakcyjnym?
- Ja tego nie oglądam, więc trudno mi powiedzieć. Ale czuję, że jest szczery, szalony, dadaistyczny, prowokacyjny i również abstrakcyjny. Takie mieszane sztuki walki komediowej.
Pana zdaniem bardziej absurdalny/abstrakcyjny jest stand-up czy rzeczywistość?
- Ciekawe pytanie. Dla mnie jednak rzeczywistość jest i śmieszniejsza i bardziej absurdalna. Wynika to z prawdy, której nie można skopiować, odtworzyć. A to w prawdzie jest 100% wszystkiego, więc również komedii. Wszystko co powstaje na scenie, w filmie, to produkt „rzeczywistościopodobny", jak spirytus, który może mieć 96% alkoholu, ale nie 100%. Chociaż jest ponoć stuprocentowy, ale produkowany w warunkach laboratoryjnych i można to nazwać magią. Czyli jeśli ktoś w twórczości zbliża się do stuprocentowej prawdy, podchodzi to pod magię.
A tak na co dzień lubi Pan teatralizować rzeczywistość?
- Tak. To zależy od humoru i od momentu życiowej werwy. Czasem lubię przestawiać elementy rzeczywistości tylko dla efektu żartu. Na przykład, mając gości w domu, wyjść do innego pokoju i przebrać się w garnitur, wrócić i nie poruszać tego tematu. Gdy pracowałem w ciekawej agencji reklamowej, gdzie było dużo zwariowanych ludzi, to co rusz zdarzało się wyprodukować jakąś sytuację, która po prostu była dla zabawy, jak w przedszkolu. I nikt nie miał z tym problemu. Czasem przekuwam takie rzeczy na skecze.
A żarty bierze Pan głównie z otoczenia czy z głowy?
- Dobre żarty biorą się wyłącznie z iskry natchnienia, która przynosi pomysł i podpala lont twórczy w głowie. Bardzo rzadko te najfajniejsze rzeczy można wypracować, wymęczyć przed komputerem. Idealne pomysły po prostu muszą się pojawić. Gdy pojawia się pomysł, można go pogłębiać, rozpisywać, oczywiście w męce. Niektóre znaki, które dają komediowe niebiosa są czasem nieczytelne więc zostawiam je i pozwalam im dojrzeć.
Raczej pisze Pan scenariusze do swoich występów?
- Mam sto stron bezładnych zapisków. Tak jak wspomniałem wcześniej, to pomysły, pomysły na pomysły, i te złote myśli, których jestem pewny. Takie wysypisko ideek, nie idei, tylko takich mniejszych idei, ideek. Łażę po tym jak poszukiwacz skarbów. Wybieram coś od czasu do czasu, spisuję, a potem scena musi to poukładać w odpowiednią kolejność, rytm, zadbać o melodię. Scenariusz jest pojęciem bardzo rozmytym, płynnym.
Znaczy trzeba być takim czujnym cały czas.
- Tak, żeby coś dodać, coś odpuścić. Na bieżąco zadziałać. Na tym polega fenomen komedii stand-up'owej, że jest żywa, zmieniająca się za każdym razem.
Ale też jest przez to poza kontrolą.
- Tak, znaczy kontrola jest jak sterowanie samochodem, który ma luzy w kierownicy. Cały czas jesteśmy w jakimś obszarze śmieszności i luzu, ale to tak się buja. Jednak lepiej, żeby nie wyjechać poza granice.
Ze wszystkiego można się śmiać?
- To jest pytanie, które obok tego, z czego się śmieją Polacy pojawia się dość często. A odpowiedź jest prosta i skomplikowana. Można, ale z wolna i z ostrożna. Tak mówił mój wujek. To znaczy nie mówił, ale tak się mówi, że wujkowie tak mówią. Bo to zależy kiedy, gdzie, w jakim kontekście i po co. I wtedy można się ze wszystkiego śmiać. Po prostu liczy się intencja, wybudowane ramy porozumienia z publicznością, poczucie, że nie chcemy krzywdzić tylko badać różne rejony emocji wypływających z komedii.
Kiedy w lutym zaczęła się pełnoskalowa wojna w Ukrainie jak miał się stand-up?
- To jest artystyczne zajęcie, każdy kto się tym zajmuje, kiedy zaczyna się takie „zawirowanie" - tak to brzydko nazwę, bo to jest wielka sprawa, zostaje wpędzony na różnych poziomach w trudną sytuację i finansowo i życiowo, bo rozrywka schodzi na dalszy plan. Tutaj był zdecydowanie ten pierwszy przerażający efekt, ale potem jakoś wszystko zaczęło się układać. Co ciekawe jako cały ruch stand-up szybko zaczął działać w nurcie pomocowym. Organizowanie wydarzeń, które zbierały pieniądze, to był ten impuls i przekonanie, że tak samo jak w pandemii, mimo wszystko ta działalność artystyczna, tu akurat związana z humorem, ona powinna trwać niezależnie od tego co się dzieje. To nie jest jakaś największa potrzeba, to znaczy że gdzieś tam w piramidzie potrzeb to nie jest największy obszar, ale mimo wszystko istnieje, nie wygasa, a z czasem, gdy następuje oswojenie sytuacji, rośnie i pozwala odzyskiwać normalność.
Myśli Pan, że śmianie się z ciężkich tematów to jest część polskiej tożsamości?
- To trudne pytanie, nie wiem czy jestem kompetentny. Wydaje mi się, że jest wiele narodów, które się śmieją z ciężkich tematów, a wynika to z tego, że jest się pod ścianą, gdy nic innego nie pozostaje. Każdy kraj miał swoje momenty gdy nie było już wyjścia i trzeba było się śmiać z czegoś, co nie jest radosne. Stoimy pod ścianą, co nam pozostaje? Ostatnio słyszałem ciekawą wypowiedź Mariusza Szczygła w radiu, gdzie mówił o Czechach, którzy bardzo mocno potrafią się z siebie śmiać. Dał przykład aktorki, która bardzo źle o sobie mówiła, a gdy ktoś zapytał dlaczego się tak traktuje, odpowiedziała, że robi to dlatego, żeby nikt inny nie mógł jej skrzywdzić. I to jest trochę inne podejście.
A Pan sobie pozwala czasem na żartowanie z ważkich tematów na scenie czy myśli Pan, że to jest zbędne?
- Nie robię tego w jakiś bardzo wykalkulowany sposób. Jest to element, który badam i sam nie wiem czasami, ale to jest ten właśnie element dziwności, swoistości komedii czy meta-komedii. Czasami biorę taki temat, który jest bardzo kontrowersyjny, a jest nośny społecznie, ale robię to w swój własny sposób. I nie jest to chyba takie ważne, że to jest temat z tej kategorii, bo on stanowi dla mnie tylko przedmiot gry.
A polityka? Pan uważa, że warto ten temat jeszcze poruszać?
- Teraz humor polityczny dość mocno przejęły memy i ich agregatory w mediach społecznościowych. Na scenie temat jest poruszany raczej w ogólnym zarysie, bez pogłębienia. Zresztą nie widzę, żeby ktoś gdzieś wchodził nieco głębiej w nasze problemy polityczno-społeczne, chociaż może Abelard Giza czasem takie trafnie porusza. To jest nieco niebezpieczne, bo może przejść w dydaktykę, kaznodziejstwo. Ale myślę, że to nie jest sfera skażona i nie do obrobienia komediowego. Ona absolutnie może zaistnieć, tylko w dobrym podejściu, chodzi o proporcje. Nasza rzeczywistość jest zanurzona w walce plemion i polaryzacji, dlatego wchodzenie w te przestrzenie jest wchodzeniem w grząski grunt, gdzie trzeba mieć pomysł jak to ukazać.
Jakieś sprawdzone sposoby na rozluźnienie publiczności, kiedy żart wyjątkowo się nie udał?
- (śmiech) Zależy czy się da, zależy czy publiczność rokuje czy nie. Zazwyczaj rozmowa z publicznością pomaga, trzeba prowadzić interakcję, trzeba się zapoznać, trzeba powiedzieć coś, oddać cząstkę może jakiejś swojej słabości. Podzielić tym, wymienić tymi słabościami, to już jest taka gra, umiejętność pewnej odwagi, przekraczania pewnych poziomów ze sceny. Odkrycia się, czerpania z publiczności i wymiany. To jest trudne, ale trzeba się tego uczyć i próbować. Uważam, że porażek musi być dużo, żeby był później jakiś sukces. Porażka jest wpisana w ten sukces. Dużo się trzeba wstydu najeść żeby później występować.
__
Wojciech Fiedorczuk – komik, ekscentryk sceny, aktor niezawodowy. Działalność komediową prowadzi od 2000 roku. Laureat licznych nagród, w tym nagrody Tryton na festiwalu FAMA w Świnoujściu. Jak sam o sobie pisze: „W mojej pracy, przede wszystkim liczy się dla mnie szacunek ludzi ulicy. Sezamkowej."