Ona
rozmowa z Agnieszką RadzikowskąSztajgerowy Cajtung: Rola w „Diabelskim młynie” zaowocowała nominacją do prestiżowej nagrody, jaką są Złote Maski. Kim tak naprawdę jest Juliette, postać kreowana przez Panią w spektaklu „Diabelski młyn”? Co ją wyróżnia?
Agnieszka Radzikowska: Juliette to młoda, bardzo inteligentna, bystra i dynamiczna dziewczyna, która szuka pewnych odpowiedzi... Jakich? Nie bardzo mogę zdradzić, ponieważ zakończenie sztuki jest mocno zaskakujące...
Sz. C.: Której z odsłon Julliette najbliżej do Agnieszki Radzikowskiej?
A. R.: Zawsze kiedy buduję postać, czy to dramatyczną, czy komediową, czerpię z siebie i z obserwacji innych ludzi. Na pewno każda z odsłon Juliette jest cząstką mnie. Jednak przy kreowaniu tej postaci chciałam pokazać, że potrafię być również silna, dojrzała, przebiegła, a przy tym cały czas sympatyczna. Chciałam również udowodnić, że od strony aktorskiej mogę grać w komedii fajne, silne i ciekawe kobiety...
Sz. C.: Jest Pani aktorką Teatru Śląskiego, gdzie zagrała już Pani kilka znaczących ról (m.in. tytułową rolę w „Iwonie, księżniczce Burgunda"), które w pamięci widzów zostaną pewnie na długo. Na szklanym ekranie można było Panią oglądać m.in. w serialach „Majka" i „Julia". Skąd Teatr Bez Sceny? Chęć zdobycia nowego doświadczenia, próba sprawdzenia się w innej przestrzeni, czy, po prostu, nie była Pani w stanie odmówić Andrzejowi Dopierale?
A. R.: Moja przygoda z Teatrem Bez Sceny zaczęła się już dawno temu, w 2003 roku. Praktycznie debiutowałam w tym teatrze pełnoprawną i pełnowartościową rolą. Rok wcześniej, w 2002, zagrałam epizod w Teatrze Śląskim w „Chryjach z Polską". To tam zauważył mnie pan Andrzej Dopierała i zaproponował rolę Poldy w „Sanatorium pod Klepsydrą" Schulza. Miałam wtedy 19 lat... więc właśnie mija już mój 11 rok bycia na scenie... To były bardzo intensywne lata i dziękuję Bogu, że teatr mnie potrzebuje. Uwielbiam swój macierzysty Teatr Śląski: to mój drugi dom i mam nadzieję, że będę w nim grała aż do śmierci; jednak aktor potrzebuje wyzwań do rozwoju. Po zagraniu moich ukochanych ról Iwony czy Ofelii poczułam, że chciałabym dostać szansę pokazania się w innej odsłonie. Z ofiary zmienić się w silną i tajemniczą osobowość. Pan Andrzej Dopierała dał mi taką szansę. Uwielbiam jego teatr i wyzwania pracy offowej. Przy „Diabelskim młynie" nie mieliśmy sali, próby odbywały się w starej szwalni, albo po prostu w naszych domach. I nagle urodził się spektakl, który bardzo podoba się ludziom, bo jest dla ludzi. Doceniła nas nawet branża: otrzymaliśmy z Panem Andrzejem nominacje do nagrody Leny Starke, a ja dodatkowo nominację do Złotej Maski. Nie robiliśmy jednak tego spektaklu dla nagród czy dla pieniędzy. Chcieliśmy ćwiczyć nasz warsztat w zadaniach, które wcale nie były łatwe. To sympatyczne, że spektakl robiony na dywanie w domu może być tak mile odbierany i doceniony nawet przez krytykę.
Sz. C.: Granie spektakli na małą obsadę, wystawianych na małej scenie, w niemal intymnych warunkach z pewnością wymaga od aktora dodatkowej koncentracji i pełnego skupienia. Odpowiada Pani ten rodzaj teatru?
A. R.: Uwielbiam małe formy, bo to one tworzą intymny świat pomiędzy aktorem a widzem. Tak jakby ktoś nagle znalazł się w czyimś życiu. Pracowałam i nadal jestem w zespole Teatru Współczesnego w Krakowie: tam również robiliśmy spektakle dwu- trzyosobowe... To pozwala stworzyć niesamowitą więź między aktorami, a jednocześnie wymaga ogromnej dyscypliny, ponieważ nie ma się za czym schować na scenie, nie ma wielkiej scenografii, świateł, itp. Jest tylko partner i ty... i zaczyna się taniec z postacią, jak mawia mój profesor, Krystian Lupa.
Sz. C.: Jak się Pani czuje w komediowej roli?
A. R.: Bardzo lubię grać w komediach, bo lubię się bawić na scenie. Role komediowe to jednak nie tylko dobra zabawa: trzeba w nich być niezmiernie precyzyjnym i właśnie grać serio, a nie pod publiczkę: wtedy jest się śmiesznym. Rozbawić widza to nie takie łatwe. Lubię komedię, bo jest tu miejsce na improwizację czy szukanie nowych puent. Lubię też zaskoczyć albo rozbawić partnera na scenie.