One- (front) Man Show
"Ja" - reż. Michał Siegoczyński - Teatr IMKA w WarszawieMonodram Jakubika nie zapowiada się na największy hit IMKI, nie zasługuje jednak na milczenie - zwraca bowiem uwagę na nie rewolucyjnie może, ale bolesne i niezaprzeczalne aspekty naszej kultury, o których z czystego wygodnictwa wolelibyśmy nie pamiętać
Tomasz Karolak z oczyszczającym hukiem burzy nasze myślowe klisze związane z teatrami prywatnymi. Stołeczne placówki o tym statusie zdążyły przyzwyczaić publiczność do ofert pełnych fars i niewymagających komedii, ewentualnie repertuaru umiarkowanie ambitnego, jednak nieodmiennie przyciągającego widza nazwiskami znanymi z telewizyjnych seriali. Przedstawiciele tych scen zapewne pukają się w głowy i nazywają dyrektora Teatru IMKA samobójcą śledząc jego kolejne poczynania. Na warsztacie – Witold Gombrowicz i Hanoch Levin. Na scenie – Iwona Bielska, Magdalena Cielecka, Jan Peszek, Marek Kalita (by ograniczyć się tylko do tych kilku nazwisk). Reżyseruje Mikołaj Grabowski. Jednak Karolak potrafi podjąć ryzyko jeszcze większe – podjąć współpracę z twórcami, którzy takiej renomy jak powyżsi jeszcze sobie nie utrwalili – małą scenę teatru przy Konopnickiej udostępnił Michałowi Siegoczyńskiemu, by ten mógł stworzyć na niej swoją kolejną już samodzielną pracę reżyserską.
Siegoczyński lubuje się chyba w przeróbkach prozy. Po Hollyday w stołecznym Studio i 2084 w Teatrze Na Woli, bazujących na symbolicznych dla (pop)kultury powieściach Śniadanie u Tiffany’ego i Rok 1984, reżyser napisał scenariusz na podstawie Tequili Krzysztofa Vargi. Powstał z tego monodram Ja – początkowo ubrany w formę wywiadu, ewoluujący w pewien rodzaj intymnego wyznania.
Reżyser dobrze czuje środowisko, z którego pochodzi jego protagonista i zadbał o odpowiedni klimat przedstawienia. Publiczność wchodzi do sali, gdy Arkadiusz Jakubik, kreujący bohatera spektaklu, i towarzyszący mu czterej instrumentaliści są już na scenie. Grają lekko zadziorny, wpadający w ucho, zapętlony motyw. Jakubik podskakuje, chodzi w rytm, macha mikrofonem, pokrzykuje do zbierających się widzów, jakby rozgrzewał fanów przed koncertem. Do stereotypu rockowego frontmana będzie starał się dostosować i wtedy, gdy sala już ucichnie i zacznie się pierwsza część spektaklu – wywiadowa – odegrana oczywiście z akcentem na jedną tylko, udzielającą odpowiedzi stronę. Wokalista tryska energią, emanuje przytłaczającą wręcz pewnością siebie. Dużo klnie, używa wulgaryzmów jak przecinków i myślników. Sypie jak z rękawa anegdotami z muzycznego światka, kipiącego od alkoholu i seksu. Opowieść przetyka dowcipami, w większości mocno pikantnymi. Pozuje na postać, na którą kreują go fani i media – wiecznie młodego idola tłumów rozwrzeszczanej młodzieży. Wystylizowany na obraz i podobieństwo Che Guevary, siedzi swobodnie rozparty na krześle, by w momentach większej egzaltacji zerwać się z niego i wyładowywać nadmiar energii w szarpanym ruchu. Jakby nie czuł tego, że momentami jego show robi się żenujący – spod zdejmowanej co jakiś czas czapki wygląda przecież łysina pana w średnim wieku. Jakby nie widział, jak obrzydliwy jest, gdy zamiast na dziennikarkę, której od początku rozmowy składał coraz to śmielsze seksualne propozycje, rzuca się na sztuczną gąbkową lalę.
A ten wizerunek jest przecież co najwyżej półprawdą. Otoczka z alkoholowo-muzycznych upojeń i blichtr sławy to jedno, zagubienie, poczucie bezsensu i samotność ukrywane pod maską chojraka i błazna – drugie. O tej warstwie swojej skomplikowanej tożsamości bohater rozmawiać nie chce – zostaje do tego niejako zmuszony, gdy skądś wypływa temat śmierci jego wieloletniego kolegi z zespołu, otyłego perkusisty. Wspomnienie o nim otwiera niezabliźnioną ranę i nasz frontman jakby przestaje się kontrolować, zapomina o konieczności zachowania image’u twardego sukinsyna. Odzywa się w nim znacznie większa świadomość siebie i świata, sumienie okazuje się być w nim żywe mimo że dotąd zdawał się być nieuleczalnym egocentrykiem. Pokazuje tę swoją stronę, która zupełnie nie czuje się panią młodzieńczych dusz. Bo przecież nie radzi sobie nawet ze swoją własną.
W spektaklu niestety trochę zawodzi tekst Siegoczyńskiego – w pierwszej części mimo wszystko zbyt przerysowany, by drugą, po męsku ascetyczną, uczynić wiarygodną. Brak, choćby w języku, punktów wspólnych, które uczyniłyby jasnym fakt, że mimo wszystko patrzymy wciąż na tego zepsutego artychę z pierwszych kwadransów przedstawienia. To, że mimo swoich wad warstwa literacka nie raziła na scenie, jest zasługą Arkadiusza Jakubika. Aktor, którego dotąd kojarzyłam z rolą Doktora Dolittle, zaskakuje bogactwem środków, które przemianę bohatera z nabuzowanego showmana w depresyjnego samotnika czynią autentyczną i poruszającą. Jakubik potrafi być i odrażający, i wzruszający, emanować i prymitywnym testosteronem, i bólem wrażliwca. Już nawet w pierwszej części przedstawienia, której założenia i partytura nie dają mu teoretycznie do tego możliwości, potrafi zasygnalizować pustkę i ból trawiący jego postać. Jego główny aparat – bardzo ekspresyjne ciało, dla tej roli okazało się być idealnym instrumentem.
Ja nie dla każdego widza będzie odkryciem i niektórych pewnie pozostawi obojętnymi. Niektórych odrzuci forma i język. Po prostu nie da się stworzyć spektaklu dla każdego, tak jak niemożliwą utopią jest teatr, który zadowoli całą publiczność stolicy czy jakiegokolwiek innego ośrodka – doskonale wiedzą o tym i Michał Siegoczyński, i Tomasz Karolak konsekwentnie pilnujący poziomu swojego repertuaru. Monodram Jakubika nie zapowiada się na największy hit IMKI, nie zasługuje jednak na milczenie – zwraca bowiem uwagę na nie rewolucyjnie może, ale bolesne i niezaprzeczalne aspekty naszej kultury, o których z czystego wygodnictwa wolelibyśmy nie pamiętać. Zaledwie godzina przedstawienia daje widzowi okazję do zetknięcia się z dwoma wielkimi atutami monodramu: ze świetnie współkreującą atmosferę wydarzenia muzyką i ciekawą, rzetelną, poruszającą jakąś strunę rolą Jakubika. Jak na zaledwie sześćdziesiąt minut one-man show – to już całkiem dużo.