Oniryzm i sjesta

"Sklepy cynamonowe" - reż. Ingmar Villqist - Teatr Śląski w Katowicach

„Sklepy cynamonowe" Ingmara Villqista to śmiały eksperyment formalny. Śmiały i bezkompromisowy. Dla aktorów prawdopodobnie wyczerpujący. Dla widza zaś niestety nużący. Sztukę oparto na próbie rekonstrukcji świata wykreowanego przez Brunona Schulza w jego opowiadaniach. Dokonują tego trzy znakomite aktorki (Anna Kadulska, Barbara Lubos, Violetta Smolińska) w towarzystwie jednego znakomitego aktora (Adam Baumann). W sukurs nie przychodzi im nic. Żadna tam fabuła, a scenografia to raczej dekoracje niż rekwizyty. Podstawowym środkiem wyrazu jest melorecytacja prozy. Melorecytacja udana, należy dodać. Głównie z uwagi na nastrojowy jazz Ola Walickiego, który przygrywał aktorom.

Osobiście, za Schulzem przepadam. Ale tylko wtedy, gdy nie muszę go czytać dłużej niż przez piętnaście minut. Nie ma chyba sporu, co do tego, że się Schulza po prostu jednym tchem nie czyta. Umówmy się, lektura „Sklepów..." należy do czynności przyjemnych, ale męczących. Bowiem architektura ich świata jest hermetyczna. Składają się na nią gęste jak ropa, porozdmuchiwane do granic zdania. Ciężko się to czyta i w ciągłej obawie przed chwilowym a opłakanym w skutkach rozproszeniem uwagi. Kiedy wytrwały czytelnik poradzi sobie w końcu z tak morderczo przyjemną lekturą, odczuje satysfakcję równą dumie maratończyka, który to dzięki konsekwentnie narzucanemu sobie tempu starej klaczy, dotarł wreszcie do mety. Obie te czynności wykonuje się zwykle ot tak, dla hecy. Sobie a muzom.

Na „Sklepach cynamonowych" Villqista czujemy się trochę jak na akademii szkolnej. Oto ktoś prezentuje interpretacje mięsistego, skondensowanego tekstu. Dobra dykcja i odpowiednia intonacja ułatwi nam odbiór. Zaproponuje się nam też, rzecz jasna, jakąś interpretację, wizję sceniczną - wszak to teatr! Domyślamy się, że jest ona z wielkim rozmysłem przygotowana, bo Schulz na scenie to nie lada wyzwanie dla obu stron sceny. Niestety, skupieni na przyswajaniu tekstu, który przywykliśmy czytać wolno i ostrożnie, nie mamy już czasu ani możności żeby z należytą uwagą przyjrzeć się tej reszcie, jaka pozostaje po odjęciu czystego słowa. Warto więc przed wizytą w teatrze wziąć się porządnie za lekturę tekstów Schulza: wyuczyć się ich na pamięć albo przynajmniej stukrotnie odświeżyć sobie lekturę. W przeciwnym razie, tak skupieni będziemy na trawieniu Schulzowskich zawiłości, że umkną nam niechybnie pozostałe aspekty widowiska Ingmara Villqista. Wówczas pozostanie tyko Schulz - goły i nachalny. Smaczny jest owoc tej trudnej do rozgryzienia prozy. Niestety zbyt ciężkostrawny. Nim się spostrzeżemy, będziemy nim przejedzeni i najzwyczajniej utniemy sobie drzemkę.

Aktorki recytują na role strzępki opowiadań, pozbawione niemal dialogów. Grają więc głównie opisy, charakterystyki, epitety itd. Mówią plastycznie – tak, by łatwo nam było wyobrazić sobie np. „gęste powietrze". Łatwo jest rzeczywiście. Niestety tylko przez pierwsze piętnaście minut. Z rozmaitych opisów aktorki próbują wykreować sytuacje sceniczne, mówiąc kolejno po zdaniu, po dwa. Pokrzykują przy tym, gestykulują żywo, czy wystawiają zalotnie nogi spod spódnic. Ten repertuar gestów i intonacji służyć ma przeniesieniu na scenę tego, co zawarte jest w gatunku niescenicznym, zwanym opowiadaniem. Role są przekrzyczane, czemu trudno się dziwić, bo podnoszenie głosu było może jedynym dostępnym środkiem na ożywienie tych narracji. Za to mówienie jedna przez drugą kolejno po zdaniu służyć miało zapewne utrzymaniu tempa, które jednakowoż odczuły ciężko chyba tylko aktorki. Napisaliśmy aktorki, bo Adam Baumann zajęty jest głównie siedzeniem przy biurku, dyszaniem i podtrzymaniem efektu przeszklonych oczu. Człowiek jest tylko człowiekiem - do teatru nie chodzi, by wysłuchać tureckiego kazania. A jeśli już się tak zdarzy, że musi, to wysłucha. I wyjdzie. I co? I nic.

Mimo wszystko, czuć było, ile pracy kosztowało przygotowanie tych ról. Czuć było, ile pracy wymaga ich granie. Czuć to było doprawdy aż nadto. I znowu, co z tego? Szkoda, bo z tej pracy pozostaje widzowi tylko wrażenie nudy i współczucie dla aktorów. Sztuka dla sztuki.
„Sklepy cynamonowe" nieraz zdenerwują czytelnika, ale próżno w nich szukać nerwu scenicznego. U Schulza mamy oniryzm. Efekt, jaki osiągnął na scenie Ingmar Villqist nazwalibyśmy zaś usypiającym. O ile drzemka w przerwie między lekturą nie jest sprawą wstydliwą, o tyle sjesta w teatrze jest już wysoce nie na miejscu.

„Bez teatralnej dorożki, sierpniowych słoneczników, czy manekinów. Prowokacyjnie zapraszamy do świata Schulza (...)" – napisano uczciwie na ulotce. Ta prowokacja, ten śmiały i bezkompromisowy eksperyment Villqista wydaje się eksperymentem tylko do połowy. Wszak pozostając wiernym Schulzowskiemu Logosowi, reżyser doświadczenie swoje przeprowadził na widzu. Przetestował jego cierpliwość. Trzeba powiedzieć, że ze skutkiem pozytywnym. Nikt w aktorów pomidorami nie ciskał - i słusznie, bo to nie była ich wina. Prawdą jest, że temu i owemu głowa kilka razy poleciała. Uczciwie przyznamy, że reszcie nie poleciała, ale chyba z przyzwoitości i tytanicznym wysiłkiem woli. „Sklepy cynamonowe" trwają godzinę z wąsem. To była rozsądna decyzja.

Paulina Żebrowska
Dziennik Teatralny Katowice
18 maja 2016
Portrety
Ingmar Villqist

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...