Operetka w nawiasie

„Kraina uśmiechu” – reż. Joanna Lewicka – Teatr Muzyczny w Lublinie

Teatr bywa jak pudełko czekoladek. Czasami człowiek idzie na operetkę z myślą, że będzie miło, zabawnie i optymistycznie, a z sali wychodzi ze słodko-gorzką refleksją o rzeczywistości. „Kraina uśmiechu" każe zastanowić się nie tylko nad aktualnością tematu zderzenia dwóch różnych kultur, ale także jak będzie wyglądała przyszłość Teatru Muzycznego w Lublinie pod skrzydłami obecnej dyrekcji.

Scena jest niemal pusta. W głębi stoi tylko metalowe rusztowanie nieco przypominające kręcone schody. Pośrodku, w świetle punktowego reflektora, mała dziewczynka huśta się na bujanym koniku. Po paru minutach z lewej kulisy wychodzi dorosła kobieta. Idzie w kierunku dziecka. Dziewczynka podbiega do niej, przez chwilę stoją naprzeciwko siebie, po czym razem wychodzą. Zaczyna się właściwa akcja: scenę zapełniają postacie w kolorowych strojach w stylu przerysowanego fin de siècle'u, siadają na rozłożonych kocach, śmieją się, rozmawiają, obserwują pokazy akrobatów w głębi sceny. Jest sielsko i wytwornie. To wiedeńska śmietanka towarzyska, która przyszła kibicować córce hrabiego Lichenfeldsa (Jarosław Cisowski) w wyścigach konnych. Na zwyciężczynię (Dorota Laskowiecka) czeka zakochany w niej po uszy kuzyn Gustaw (Jakub Gąska) z bukietem kwiatów. Jednak to niezwykły prezent od chińskiego księcia Su-Czonga (Dawid Kwieciński) wzbudza w dziewczynie najwięcej emocji.

Tak zaczyna się historia trudnej miłości Austriaczki i Chińczyka, będąca główną osią fabularną operetki Franza Lehára. Lubelski teatr muzyczny niejednokrotnie wystawiał utwory tego kompozytora. Tym razem jest inaczej. Choć bywa zabawnie i wesoło, pod tą radosną powłoką kryje się poważny temat różnic kulturowych, których nie jest w stanie zniwelować nawet wielkie uczucie. W drugim akcie, kiedy Liza wyjeżdża na chiński dwór, w opowieści pojawia się coraz więcej niepokojących elementów: izolowanie jej od narzeczonego, lekceważące ignorowanie przez konserwatywnego stryja, nieinformowanie o istotnych tradycjach królewskich. Punktem kulminacyjnym staje się uroczystość zaślubin Su-Czonga z pięcioma chińskimi księżniczkami. Liza – jako cudzoziemka – nigdy nie dostąpi zaszczytu zostania prawowitą małżonką następcy tronu. A kiedy wydawałoby się, że miłość pokona wszelkie przeszkody, że Liza i Su-Czong będą mogli żyć długo i szczęśliwie, na scenę wkracza nieprzejednana rzeczywistość, według której te dwa światy nie mają prawa się połączyć. I przychodzi mi do głowy smutna konstatacja, że przez te dziewięćdziesiąt lat od premiery operetki wcale nie zmieniło się tak wiele, jak byśmy chcieli.

Joanna Lewicka zrobiła spektakl, który bardzo wyraźnie odnosi się do współczesnych problemów społecznych. Choć reżyserka pozostaje wierna oryginalnemu tekstowi, udało się jej uwypuklić najbardziej wrażliwe kwestie: zderzenia kulturowego, niemożności porozumienia się ponad podziałami oraz pozycji kobiety w społeczeństwie – różnej w zależności od kultury. Od początku drugiego aktu kiełkowało we mnie nieprzyjemne odczucie spowodowane sposobem, w jaki mężczyźni traktują Lizę i Mi (młodszą siostrę Su-Czonga). Zresztą dramat młodej Chinki został oparty na jej pragnieniu wyrwania się z konserwatywnego dworu i ucieczce do cywilizowanej Europy, oraz jednoczesnej niemożności opuszczenia ojczyzny.

Tym, co wyróżnia „Krainę uśmiechu" na tle innych produkcji Teatru Muzycznego, jest warstwa wizualna. Scenografia została zredukowana do minimum, rekwizyty praktycznie nie występują. Kostiumy zaprojektowane przez Elbruzdę to przyjemne dla oka połączenie żywych kolorów, bogatych dodatków i prostoty kroju. Natomiast największe wrażenie robi choreografia. Tancerze Teatru Muzycznego odkąd pamiętam, mieli kłopot z synchronizacją ruchu w scenach zbiorowych. Zdaje się, że zostało to w końcu zauważone, a nawet twórczo wykorzystane. Choreografka, Zuzanna Dinter, praktycznie zrezygnowała z synchronu. W większości scen każdy ma inną partię taneczną. Dzięki temu nie tylko zniwelowano poczucie dysonansu, ale dodatkowo wprowadzono ciekawe urozmaicenie ruchu scenicznego – mimo skromnej scenografii miałam wrażenie całkowitego wypełnienia dostępnej przestrzeni.

Trudno powiedzieć, na ile Lewicka podeszła do formy operetki na poważnie, a na ile się nią bawiła. Mnie przez cały spektakl nie opuszczało odczucie, że patrzę na odbicie w krzywym zwierciadle. Momentami aktorzy grali tak przesadnie patetycznie, jakby tworzyli karykatury operetkowych typów, a nie postacie. Jeśli taka próba naruszenia skostniałej formy była celowa, należą się brawa.

To byłby dla Teatru Muzycznego pierwszy krok w kierunku tworzenia rozrywki na wysokim poziomie.

Ewa Jemioł
Dziennik Teatralny Lublin
13 kwietnia 2019
Portrety
Joanna Lewicka

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...