Opowieść o ludziach skarlałych

"Orkiestra \'Titanic\' " - reż: Rudolf Zioło - Teatr w Kaliszu

W "Orkiestrze "Titanic" Christo Bojczewa w reżyserii Rudolfa Zioło śmiech sąsiaduje z płaczem, a kanciasta realność - z tym, czego nie można dotknąć ani zobaczyć. Za to można i trzeba obejrzeć ten spektakl, bo nikogo nie pozostawia on pustym ani obojętnym. Premiera "Orkiestry..." odbyła się w minioną sobotę

Ch. Bojczew to jeden z najbardziej cenionych współczesnych dramatopisarzy bułgarskich. Jego utwory wystawiane są na całym świecie. "Orkiestra..." w samej tylko Polsce, nie licząc innych krajów, doczekała się pięciu realizacji. Kaliska jest szóstą. Z kolei R. Zioło należy do czołówki polskich reżyserów teatralnych i współpracuje z najlepszymi teatrami w naszym kraju. Spotkanie takich indywidualności powinno przynieść coś ważnego i godnego uwagi. Choć wcale nie musiało.

Początek nie zapowiada końca. W pierwszych minutach widz może podejrzewać, że ma do czynienia z ponurym i depresyjnym dramatem gromady meneli, koczujących na opuszczonym dworcu kolejowym. Niczym wyznawcy kultu cargo, dniami i nocami czekają na to, co wypadnie z przejeżdżających pociągów. Zwykle jest to sterta śmieci, jednak czasem zdarza się butelka wódki - i wtedy dworcowi kloszardzi mają święto. Na co dzień jednak są jak chochoły, półżywi z wycieńczenia, pijaństwa i wskutek osobistych klęsk, które kiedyś zdruzgotały im życie. Ożywiają się tylko w chwilach wzajemnej agresji albo bezsilnej złości na to, co zgotował im los. A właściwie - co sami sobie zgotowali. Nie licząc alkoholu, marzenie mają jedno: że pewnego dnia jakiś pociąg zatrzyma się na ich dworcu, a oni do niego wsiądą i pojadą prosto przed siebie. Jak to w życiu bywa, zamiast marzenia zaprojektowanego i gotowego do spełnienia, ziszcza się nieco inne, niespodziewane i niewypowiedziane, choć może czające się już od dłuższego czasu gdzieś w ciemnych zakamarkach dworca. Z przejeżdżającego pociągu wypada wielka skrzynia, z której wyłania się człowiek. Harry Houdini to postać autentyczna, jedna z ikon amerykańskiej pop-kultury, mistrz pojawiania się i znikania w niewyjaśniony sposób. Człowiek ze skrzyni ma na imię Harry. Najpierw zadziwia dworcowych koczowników sztuczkami cyrkowego iluzjonisty, by po chwili się nimi znudzić i objawić się jako Mag, za nic mający ograniczenia czasu i przestrzeni. Wysoka magia nie jest żywiołem, który byłby dostępny tylko dla niego. Wgląd w nią i udział w niej może uzyskać każdy, nawet zapijaczony żul.

Tu zaczyna się dramatu część druga i główna, której streszczał nie będę, choć warta byłaby rozbioru i szczegółowego rozeznania, także z punktu widzenia literaturo-znawcy czy historyka idei. "Orkiestra <Titanic>" jest w istocie opowieścią o cudzie i o tym, jak jest on skonstruowany. Jest też sztuką świetnie wymyśloną i napisaną. To wielki atut. W spektaklu Rudolfa Zioło, chyba najlepszym spośród tych, które wyreżyserował w Kaliszu, niebagatelna rolę odgrywa muzyka, wyraźnie znacząca i poruszająca postaciami, jakby zaproszono ją do współreżyserowania. Są to co prawda tylko cytaty i drobne fragmenty, ale za to jaka różnorodność - od Beethovena do Whitney Houston. Jedno, co nie przekonuje, to zabieg umieszczenia widzów w miejscu sceny. Znacznie ogranicza to ich przestrzeń i pozwala wejść na spektakl zaledwie kilkudziesięciu osobom. "Orkiestrę..." można było zagrać w normalnych warunkach, jeśli nie na Dużej Scenie, to przynajmniej na Scenie Kameralnej. Wystarczyłoby trochę dobrej woli i niewielkie przemeblowanie czy ograniczenie scenografii. Reżyser w spektaklu jest jednak jak kapitan na statku: uznaję jego prawo do bycia pierwszym po Bogu. Zwłaszcza, że w zamian otrzymaliśmy naprawdę dużo. Dotyczy to również poczynań aktorów. Już samo przeistoczenie ich w meneli daje widzowi okazję do ciekawych, momentami zabawnych spostrzeżeń. Lecha Wierzbowskiego rozpoznałem dopiero po kilkunastu minutach, choć od początku"kogoś mi przypominał". W przypadku Ljubki też trzeba pewnego natężenia uwagi, by zidentyfikować ją jako Izabelę Piątkowską. Sobą przez wielkie S jest Szymon Mysłakowski, ale on akurat nie musiał grać menela: rola Harry\'ego była skrojona jakby od razu dla niego. Inaczej było z Marcinem Trzęsowskim: wcześniej raczej nie przypuściłbym, że tak przekonująco wypadnie jako Meto. Okazało się jednak, że pięknie rozwinął skrzydła. Zbigniew Antoniewicz w tym spektaklu także okazał się elementem koniecznym, dając mu ruch, energię i stwarzając pozytywną przeciwwagę dla apodyktycznego i bezwzględnego Meto. Warto dodać, że aktorom po spektaklu sporo czasu zajęło usuwanie charakteryzacji. Lech Wierzbowski na popremierowy bankiet dotarł jako ostatni. Podobno nie mógł się domyć.

O dramacie Christo Bojczewa napisano, że jest to opowieść o ludziach skarlałych, znajdujących się na marginesie życia, którzy jednak nie zatracili wrażliwości i którzy wciąż są zdolni do marzeń. Ja powiedziałbym, że są zdolni do czegoś znacznie większego niż same tylko marzenia: gotowi są skoczyć w otchłań Tajemnicy. Dla niej samej i dla poznania prawdy, przy braku gwarancji, że kiedykolwiek wrócą.

Robert Kordes
Zycie Kalisza
28 stycznia 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia