Organiczność

19. Międzynarodowe Spotkania Teatrów Tańca w Lublinie

Wybaczcie. Pisanie o dużym festiwalu sprawiedliwie i wyczerpująco na paru stroniczkach przypomina rozwiązywanie kwadratury koła albo próbę wyjechania z lubelskiego miasteczka akademickiego w pierwszych dniach października. Sprawy nie ułatwia też formuła tegorocznych Międzynarodowych Spotkań Teatrów Tańca. Odkąd pamiętam, organizatorzy Spotkań - wcześniej Hanka Strzemiecka i GTWPL, obecnie kolektyw Lubelskiego Teatru Tańca - znajdowali się w ciągłym poszukiwaniu, i bodaj nigdy nie powtórzyli naczelnego tematu festiwalu.

Tak stało się i tym razem - główną ideą przenikającą zapraszane spektakle było miasto i jego przestrzenie i tzw "site-specyfic". Festiwal, jako swego rodzaju narzędzia analityczne, został przyłożony do wnętrz i zewnętrz o rozmaitych funkcjach: galerii handlowej, restauracji, fabryki, sali wykładowej i tak dalej, a z tego wpisania tańca w konkretne ludzkie przestrzenie miały się rodzić dodatkowe, dopełniające sztukę, sensy.

Czy zamierzenie się spełniło - nie śmiem wyrokować, ponieważ nie dane mi było zapoznać się z pełną listą tych realizacji. Poprzestać wypada na jednym, ale za to mocnym przykładzie. Na finał festiwalu w hali fabrycznej, czyli tzw. Kuźni Matrycowej na terenie dawnych Zakładów FSC wystąpił zespół Renegade, ze wznowioną po latach choreografię Susanne Linke z 1991 roku. "Ruhr-Ort" to spektakl taneczny dedykowany robotnikom z Zagłębia Ruhry, rodzaj requiem dla klasy odchodzącej do historii w czasach restrukturyzacji przemysłu. W dobie dominacji "estetyki performatywności" sprowadzającej się nazbyt często do ucieczki od spójnej, klarownej wizji do zwyczajnego ekshibicjonizmu, jest dziś dziełem nieco... staroświeckim, w i tym może tkwi jego urok. Linke odwiedzała niegdyś huty i kopalnie, aby przy tworzeniu tego świata scenicznego dokonać przekładu warunków tworzących specyfikę tej przestrzeni. Tak więc obok gry tancerzy rzeczywiście "grają" tu warunki w jakich "się gra", począwszy od zapachu, przez dźwięki (elektronikę z przewagą basu uzupełniało walenie młotami w kawał blachy, widzom rozdano stopery...), aż po rozległość i surowość przestrzeni. Choreografia również była chropowata, nie grzeszyła nadmiarem i ozdobnikami. Oczywistym punktem wyjścia była tu kolektywność (męskiego, oczywiście) wysiłku, automatyzm ciała dostosowanego do brutalnego w gruncie rzeczy procesu produkcji. Tym bardziej należy docenić ucieczki od tego schematu, momenty estetyzacji i oniryzmu, kontrasty siły i delikatności. Przypominałem sobie te wszystkie widziane w przeszłości beznadziejnie banalne, autoparodiujące same siebie sceny bazujące na skojarzeniu "ludzie-roboty", aby uświadomić sobie że Linke poszła znacznie dalej, przepisała na scenę obraz pracującego ciała, emitującego siłę, poddanego konieczności nieskończonych repetycji. Lubelska prezentacja potwierdziła też znaną skądinąd zasadę, że umiejętne umieszczenie w pierwotnym kontekście daje teatrowi siłę i wyrazistość, jest gestem wykraczającym poza pusty snobizm dla publiczności teatralnej znudzonej przysłowiowym pluszem. Osobne słowa należą się samej twórczyni. Linke to legenda niemieckiego tańca, uczennica Mary Wigman, współtwórczyni drugiej, powojennej fali ekspresjonizmu (obok najbardziej znanej Piny Bausch). Nieelegancko zaglądać w metrykę, ale niemal to niewiarygodne że artystka wciąż tańczy, i to w sposób zjawiskowy (w tym roku w Krakowie można ją było zobaczyć na festiwalu Kroki). Oczywiście była obecna i w Lublinie, czuwała nad pokazem "Ruhr-Ort", uczestniczyła w rozmowach pospektaklowych, pojawiała się w kuluarach, bezpośrednia i otwarta na kontakty. Zaproszenie Susanne jest tym bardziej cenne, jeśli zdamy sobie sprawę, że nie ma w Polsce postaci porównywalnej, zerwana została linia przekazu, a tradycje artystycznego tańca międzywojennego w PRL-u stopniowo wyparowały. A Linke swoją obecnością, postawą, tak jak i spektaklem pokazanym w Lublinie potwierdzała znaną, może i banalną, a może wciąż za rzadko przypominaną prawdę, że w sztuce jednakowo ważne jest bezkompromisowe poszukiwanie jak i poczucie ciągłości.

Większość spektakli z tych prezentowanych nie "na mieście", a na scenie Centrum Kultury ukazywała aktualne trendy w tańcu artystycznym, gdzie naczelną zasadą stały się nieciągłość, rezygnacja z prymatu estetyki na rzecz podejścia analitycznego, czy wręcz - obarczenie tańca przymusem komunikowania idei i poglądów.

W przestrzeń dystopii zabrał nas zespół Roosna & Flak w spektaklu "Wild Places : : Mountain" - ciężkim, stawiającym wzywanie dla percepcji i cierpliwości, ale przemyślanym i znakomicie wykonanym. Skandynawska ekipa kierowana przez dwójkę choreografów i tancerzy, Estonkę i Norwega (co w tym przypadku ma znaczenie), konsekwentnie uprawia swój styl i eksploruje bliską im tematykę. Artyści komponują swoje prace w cykle, i powracają do tych samych napięć i pytań, jakże charakterystycznych dla naszego ponowoczesnego dzisiaj. To silny, energetyczny, organiczny taniec przywołujący wspomnienia i obrazy natury, zestawiony z wizualizacjami pokazującymi surowy północny krajobraz. Przekaz opiera się na wydobyciu napięć - pierwotna przyroda i hi-tech, siła organizmu i zarazem jego bezbronność, miękkość w zestawieniu z twardymi technologiami, milczący przekaz archaicznego świata zwierząt i roślin, najstarszego ze znanych nam porządków - i wtórne systemy konstruowane przez człowieka. W spektaklu zmiksowano filmy z ekspedycji artystów w dzikie norweskie góry, sola, duety i tria tańczone w specyficznym, bardzo fizycznym stylu (Külli Roosna, Kenneth Flak, Thomas Falk), oraz monologi wypowiadane przez tancerzy, najwyraźniej odwołujące się do wspomnień z katastrofy nuklearnej (Czarnobyl?). W miarę rozwoju spektaklu dość błaha, zabawna opowiastka o zanurzeniu się artysty w naturę mroczniała i zmieniała się w ponurą, skłaniającą się ku pesymizmowi przypowieść.

Diametralnie odmienny nastrój zagościł na festiwalu za sprawą duetu Igor and Moreno. Ich "Idiot-Syncrasy" [na zdjęciu] to dadaistyczny żart, oparty na rozwijaniu jednego pomysłu - obsesyjnego podskakiwania, którego w żaden sposób nie można zatrzymać. Okazało się, że powtarzany nie raz, nie kilka, ale kilkaset razy może być śmieszny, i doceniony przez festiwalową publiczność. To z kolei znakomity przykład, jak z założenia dekonstrukcji tańca, ukazywania elementarnych założeń naturalnej dla człowieka zdolności ruchu, można wyprowadzić show - jak najbardziej przyjazny dla widzów, z precyzyjnie poprowadzoną dramaturgią, wywołujący zdziwienie nad faktem najmniej zdawałoby się spodziewanym.

Grzegorz Kondrasiuk
Lubelski Informator Kulturalny ZOOM
9 grudnia 2015

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia