Osieroceni

"Wiarołomni" - reż: Artur Ildefons Urbański - TR Warszawa

Film Wiarołomni Liv Ullmann kończy się sceną symbolicznej śmierci: stary człowiek odchodzi pustą plażą pod ciemniejącym niebem w kierunku morza. Pozostawia za sobą pusty pokój. Jego nazwisko nigdy nie pada w dialogach, ale scenariusz i napisy końcowe mówią wyraźnie, że nazywa się Bergman. Przed swoim odejściem rozmawiał ze stworzonymi przez własną wyobraźnię bohaterami, rekonstruując historię popełnionych przez nich zdrad, próbując ich zrozumieć, a w końcu im wybaczyć. Kiedy te rozmowy się kończą, zostaje tylko biurko, zgaszona lampa i ułożone pod nią w stosik karty ukończonego rękopisu.

O pustym pokoju Bergmana na wyspie Fårö myślałem przez cały czas trwania premiery Wiarołomnych na scenie TR-u. Kiedy Ullmann kazała wyjść swojemu bohaterowi na spotkanie śmierci, sam Bergman wciąż jeszcze siedział przy swoim biurku i pracował. Jego obecność widać w filmie na każdym kroku – w aluzjach do jego dzieł, w doborze obsady, a nawet w grze aktorów, spokojnej, stonowanej, poważnej, opartej bardziej na milczeniu niż na słowie. Dzisiaj, kiedy powstał spektakl Artura Urbańskiego, pokój na Fårö rzeczywiście już opustoszał. Czy po śmierci Bergmana można wystawić jego tekst tak, żeby spektakl nie był ani nagrobnym wieńcem, ani seansem spirytystycznym? 

W warszawskich Wiarołomnych najbardziej uderza towarzyszący spektaklowi chichot widowni. Zdarzają się nawet głośne wybuchy śmiechu. Twórcy robią coś, co na pierwszy rzut oka zakrawa na kpinę lub herezję – ponury, chwilami wstrząsający tekst Bergmana doprawiają humorem i ironią. To właśnie ten zabieg staje się w końcu główną zaletą spektaklu.

Największa w tym zasługa aktorów, budujących świetne, wielopłaszczyznowe role. Maja Ostaszewska gra Marianne, kobietę, której niezrozumiała dla niej samej miłość burzy nie tylko rodzinę, ale i życie. Opowiadając o tym, od samego początku śmieje się. Pokrywa w ten sposób zakłopotanie, bo musi opowiadać o swoich intymnych przeżyciach starszemu człowiekowi, który wypytuje ją o najbardziej bolesne szczegóły. Ale śmieje się też przede wszystkim dlatego, że sytuacja, w której się znalazła, jest tyleż przerażająca, co absurdalna. Po pierwsze, zdradza męża Markusa (Adam Woronowicz) z człowiekiem, którego nigdy nie potrafiła sobie nawet wyobrazić w kontekście erotycznym; po drugie, musi o tym opowiadać nieznajomemu, który powołuje ją do istnienia na teatralnej scenie. Jej kochanek David (Redbad Klijnstra) pojawia się na wezwanie starego reżysera z uśmiechem zażenowania, a potem przygląda się rozwojowi wypadków z rozbawieniem – zdaje sobie sprawę, że działa jak teatralny rekwizyt, doprecyzowujący relację Marianne. Będzie wobec tego przez dużą część wieczoru traktować swoją rolę z ironicznym dystansem.

W filmowej wersji Wiarołomnych to wewnętrzne rozwarstwienie postaci – będących jednocześnie zdradzającymi kochankami, rozmówcami Bergmana i aktorami w jego teatrze wyobraźni – nie do końca udawało się oddać. Na scenie TR-u postaci, zmuszone do ponownego odgrywania swojej ponurej historii, płynnie poruszają się między własnymi przeżyciami a poczuciem teatralnej fikcji. Wstyd miesza się z tremą, a zagubienie ze świadomością sztuczności własnej sytuacji na scenicznych deskach. W tekście Bergmana takie połączenie życia i sceny widoczne jest nie tylko w doborze profesji postaci (bohaterowie miłosnego trójkąta pracują albo w teatrze, albo na koncertowej estradzie), ale i w ciągłych aluzjach do teatru – bohaterowie wciąż mówią o tym, co robią, jako o rolach. Wydobycie metateatralnych aspektów Wiarołomnych udało się w Warszawie bardzo dobrze. Na poły żartobliwa gra okazała się, paradoksalnie, drogą do samego rdzenia Bergmanowskiego tekstu – a przez to również do jego myślenia o życiu i teatrze w ogóle.

Skoro jednak spektakl konstruowany był z zamysłem podkreślenia metateatralnych aspektów Wiarołomnych, kluczową postacią powinien być w nim stary reżyser. Tu, niestety, koncepcja ironicznego dystansu zaczyna szwankować. Bergman Władysława Kowalskiego też jest budowany na przekór filmowi Ullmann i obecnemu w nim dobrotliwemu, zbliżonemu do wybaczającego Boga, staruszkowi: jest przede wszystkim manipulatorem, zmuszającym innych do ryzykownych wyznań. Chociaż takie odczytanie tej postaci mogło być najciekawszym zaznaczeniem dystansu do twórczości Bergmana, to jednak bardzo trudno powiedzieć, czemu jego działania mają w spektaklu służyć. Wydaje się, że głównie zaspokajaniu niezdrowych pragnień starca, próbującego wytworzyć między sobą a wyobrażoną kobietą perwersyjną, opartą na całkowitym jej podporządkowaniu więź. Stary reżyser Bergman w tekście Wiarołomnych próbuje sam przygotować się na śmierć, a tworzone przez siebie postaci zrozumieć. W wykonaniu Kowalskiego staje się nienasyconym, złośliwym podglądaczem. Jego trud okazuje się na tyle jałowy, że w drugiej części przedstawienia postaci radzą sobie doskonale bez jego obecności. Nie wiem, czy to kapitulacja twórców spektaklu wobec zbyt trudnej do konsekwentnego prowadzenia postaci, czy po prostu uczciwe przyznanie tego, co widać już po pierwszej godzinie przedstawienia – że w takim wydaniu Bergman staje się w Wiarołomnych figurą zbędną. To duża strata, bo wraz z nią znika ze spektaklu cały skomplikowany wątek pamięci, przebaczenia i śmierci.

Im bardziej spektakl Urbańskiego zbliża się do końca, tym bardziej widać, że nie jest w stanie udźwignąć swoich ambitnych założeń. Obecna na początku subtelna ironia zanika w miarę jak sytuacja Davida i Marianne staje się coraz bardziej dramatyczna. Wciąż pojawiają się próby wprowadzenia humoru, teraz jednak chybione. Uśmiechnięty od ucha do ucha prawnik, znajoma adwokatki i złośliwa, ale wciąż uprzejma pracownica opieki społecznej to postacie budowane na stereotypie, a przez to zupełnie niepasujące do pełnej niuansów gry Klijnstry i Ostaszewskiej. Tu humor, zamiast uwydatniać napięcie, spłaszcza sceny, w których się pojawia, do tego stopnia, że widz coraz mniej przejmuje się losami umieszczonych w nie najlepszej komedii bohaterów. Jeszcze gorzej wypadają w spektaklu sytuacje, w których reżyser i aktorzy próbują działać zupełnie serio, a to niestety punkty kulminacyjne całości. Najjaskrawszym przykładem jest sam moment zdrady – reflektory wyłapują z ciemności uściski kochanków zastygających w kolejnych pozach, a towarzyszy temu akompaniament bębnów i kotłów, mający przekonać widza, że właśnie dzieje się coś ważnego. Ironiczny dystans ustępuje miejsca nieznośnemu patosowi. Do mądrej Bergmanowskiej powagi bardzo mu daleko.

Zdaniem starego reżysera, Marianne jest zaprzeczeniem bohaterów Sześciu postaci scenicznych w poszukiwaniu autora Luigiego Pirandella – ona już znalazła kogoś, kto nadał jej niemal realne istnienie. W warszawskim spektaklu te słowa brzmią jednak bardzo dziwnie, bowiem Marianne, jej mąż Markus i kochanek David błąkają się tam w poszukiwaniu właściwej formuły opowiedzenia o sobie. Nie pomaga naprawdę świetne aktorstwo Ostaszewskiej, Klijnstry i Woronowicza, bo i sami aktorzy nie są pewni, w jakim pójść kierunku. Ich postaci pozostają zawieszone między ironią a patosem, a w końcu gubią się w toku niezbyt dobrze zbudowanego przedstawienia.

Wraz ze śmiercią Ingmara Bergmana postaci z Wiarołomnych straciły swojego autora. Jeśli mają dalej samodzielnie żyć, muszą znaleźć nowego – a to się w Warszawie nie udało. Spektakl Artura Urbańskiego jest intrygujący, bo pokazuje, jak można w ciekawy sposób odejść od ustalonej tradycji grania Bergmana, ale też nieudany, bo w tej wędrówce zatrzymał się w pół drogi. Program do niego jest pełen tekstów, z których dowiadujemy się, jakie były pierwowzory bohaterów sztuki i na ile miała ona pokazać osobistą traumę samego autora Wiarołomnych. Zupełnie jakby twórcy przedstawienia przestraszyli się, że odejdą za daleko od pokoju na Fårö i postanowili do niego wrócić, żeby przetrząsnąć szuflady opuszczonego biurka. Zrobiwszy krok w stronę samodzielności, sceniczne postaci zatrzymują się i każą kontemplować swoje osierocenie i zagubienie. A widz może niestety odnieść wrażenie, które nigdy nie nawiedziłoby go po filmie czy spektaklu reżyserowanym przez samego Bergmana – że to problem, który jego samego nie dotyczy.

Paweł Schreiber
Teatr
17 maja 2010
Prasa
TEATR

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...