Ostatnia prosta
"Bella Figura" - reż. Grzegorz Wiśniewski - Teatr Wybrzeże w GdańskuW najnowszym dramacie Yasminy Rezy i spektaklu Grzegorza Wiśniewskiego wszyscy gasną albo być może w ogóle już ich nie ma. Samotność skurczyła ich do rozmiarów żałosnych figurek.
Nie dowierzałem, gdy niektórzy tę sztukę kwitowali wzruszeniem ramion; że to tylko przypis, gadanina utkana ze znanych reguł psychologii. Nie dowierzałem, bo francuska dramatopisarka wciąga w rozpędzający się dialog jak ostatnio rzadko kto z piszących dla sceny. Najlepszym na to dowodem "Bóg mordu", który przez ponad dekadę przewędrował przez tuziny nie tylko europejskich teatrów, a sześć lat temu doczekał się, skądinąd świetnej, adaptacji filmowej Romana Polańskiego. Co uderzające, dramat ten wystawiano najróżniej: jako gorzką komedię, ale z nastawieniem na zgryw z urojeń współczesnego mieszczaństwa, w sam raz nawet na sceny farsowe, i jako psychodramę. Reza jest dla sceny zbawieniem, podsuwa nieoczekiwane tropy, kusi, zresztą często reżyserom się udaje.
Z kolei jej nowy dramat "Bella figura" niesie z sobą coś jeszcze. Niełatwo rozstrzygnąć, czy potyczka piątki dziwacznych postaci rozgrywa się w planie realnym, czy to już majak, przebłyski świadomości jak chwilę przed pobudką albo zaraz przed zaśnięciem. Albo i narkotykowy zwid, bo przecież jedna z postaci, Andrea, jako technik farmaceutka co rusz proponuje wszystkim lek na chandrę. Jest w tym także absurd - poczucie, że życie zawisło na włosku, może być złagodzone tylko przez absurd. Reza się nami bawi, tym razem jej świat utknął między życiem a śmiercią, w nieoczekiwanym punkcie, w przydrożnej restauracji z ogródkiem i sadzawką, w której kumkają żaby. Druga ważna bohaterka tej opowieści, Yvonne, stwierdza zresztą, że błąkające się dusze budzą strach Gdzie zatem jesteśmy? Do samego spotkania tej piątki dochodzi również w absurdalny sposób. Jakby coś zmusiło ich do spędzenia wieczora razem, jakby ich drogi w tej samej chwili skręciły i spotkały się na zagubionej autostradzie.
Skojarzenia z filmem Lyncha są jak najbardziej uprawnione. Grzegorz Wiśniewski w swym gdańskim przedstawieniu wykoślawia całą sytuację, każe ponurej grupce, karykaturyzować się, hiperbolizować swoją mentalność. Przerysowuje też poczucie humoru autorki; tam, gdzie Reza sugeruje, tam Wiśniewski mówi sporo więcej. Ivonne, starzejąca się pani z bogatą przeszłością, na scenie staje się gwiazdką estrady, której czas dawno minął. Jej występ w świetle reflektorów, zupełnie poza tekstem, gdy właściwie wycharcze z siebie szlagier "I Put A Spell On You", budzi zażenowanie, lecz i przerażenie. Poza wszystkim podziw, bo Katarzyna Figura tą rolą udowadnia, że na scenie powinna się pojawiać znacznie częściej. W jakim sensie Wiśniewski wymyślił Yvonne w kontraście do Figury: oto gasnąca celebrytka grana przez aktorkę, której teatr właśnie teraz mógłby zaoferować więcej.
Wspomniałem o atmosferze z "Zagubionej autostrady", ale też kilka rozstrzygnięć aż rzuca się w oczy, przywołując tamten film. U Rezy Yvonne stanowi przestrogę dla Andrei przed niewykorzystanym życiem. U Wiśniewskiego zaś Yvonne jest już lustrzanym odbiciem Andrei, choć uchwyconym na innym etapie życia. Jedna przegląda się w drugiej. Yvonne upokarzana przez syna i synową, którzy na siłę chcą jej wyprawić huczne urodziny, budzi u Andrei współczucie, ale też fascynację. Yvonne z kolei chciałaby powrócić do czasów, gdy mogła o sobie decydować. Śmielej niż Reza reżyser przybliża też do siebie Borisa i Erica (dobre role odpowiednio Michała Jarosa i Jakuba Nosiadka). Ten drugi zdaje się kimś, kto lepiej wącha czas, i dziś może pouczać fajtłapów takich jak Boris. Nie zmienia to faktu, że to wszystko kwestia ślepego trafu; mogłoby się stać odwrotnie. Jest jeszcze Françoise Katarzyny Dałek: zblazowana, ulepiona ze schematów, jako żona Erica gotowa, by rzucić kolejny frazes. Człowiek bez właściwości. Przypomniała mi Dałek swoją poprzednią znakomitą rolę u Wiśniewskiego jako Honey w "Kto się boi Virgini Woolf?" Albeego. Wówczas budziła empatię. Teraz irytuje: w jej obojętności skrywa się okrucieństwo.
Jednak najważniejsza jest rola Agaty Bykowskiej. Gra Andreę, przenosząc jej intymność także na swoją fizyczność. Skomplikowane zadanie wymaga ryzyka, łatwo przecież przeszarżować. Bykowska intryguje, nie objaśnia nam wszystkiego; być może jej słaba i naiwna Andrea wie o życiu coś, czego nie wiedzą ci niby z wyższych sfer.
Finał również należy do Andrei. Widzimy jej postać w zbliżeniu; spogląda na siebie, odbyła podróż w głąb siebie tylko po to, by się pozbyć złudzeń. Takie małe prywatne odyseje są tematem najlepszych przedstawień Grzegorza Wiśniewskiego. Podobnie było w kieleckiej "Harper" Stephensa. Tytułowa bohaterka tamtego wybitnego spektaklu spokojnie mogłaby wypowiedzieć słowa, które u Rezy wypowiada Andrea: "Człowiek wyrusza ze swoim majdanem na podbój świata. Wyobraża sobie, że armia posuwa się do przodu, tymczasem gaśnie na miejscu".