Oszukani przez kapitalizm

"Przedwiośnie" - reż. Natalia Korczakowska - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

"Przedwiośnie" Korczakowskiej czyta się jak esej w „Krytyce Politycznej", śledząc przemyślnie poumieszczane w nim sensy. Ale ogląda znacznie trudniej.

Przedwiośnie w reżyserii Natalii Korczakowskiej nie rozpoczyna się w ogarniętym rewolucją Baku, tylko – pod sufitem teatru. Scenografka Anna Met zawiesiła tam bogaty kobierzec z gęstwiną traw, przetykaną pałkami tataraku, ot sielski, niemal rajski obrazek. Z tej trawiastej gęstwiny wyłania się nagi Cezary Baryka (Piotr Biedroń) i niczym Adam opuszcza się, przypięty do liny, na ziemski padół. Towarzyszy temu z offu głos wszechwiedzącego i niewidzialnego dla nas narratora, który niczym demiurg ustanawia, co i kiedy ma się wydarzyć na scenie.

Kobierzec wisi nad głowami aktorów do samego końca. Kiedy Seweryn Baryka (Cezary Rybiński) opowiada swojemu synowi o szklanych domach w dalekiej Polsce, wypuszcza w powietrze śmieszny różowy balonik w kształcie świnki, który wzbija się aż tam, do rajskiego kobierca. W finałowej scenie wszyscy wypuszczają z rąk baloniki, a te dolatują do rewirów, do których nikt nigdy nie potrafił się wspiąć – do rajskiego nieba utopii.

W takiej właśnie przestrzeni, między utopią a historią (historia ma do tego jeszcze swoje podziemie, otwór w scenie, z którego wychodzą i w którym znikają postaci) – zawieszony jest spektakl Korczakowskiej. Niewidzialny narrator na samym początku zachęca nas, byśmy spróbowali zrozumieć istotę rewolucji. Przestrzeń przedstawienia podsuwa nam odpowiedź: rewolucja wyrasta z utopijnego pragnienia sprawiedliwości. Każda jednak próba urzeczywistnienia jej zamienia ją w antytezę: korowód zła i krzywd, rozgrywających się na dziejowej scenie. Syntezy nigdy nie osiągamy: kolejne eksperymenty z budowaniem ustroju społecznej sprawiedliwości puszczają w ruch zawsze jeden i ten sam mechanizm. I tak historia kołem się toczy, bo człowiek ani nie chce zrezygnować ze swego pragnienia sprawiedliwości, ani nie potrafi mu nadać ustrojowego kształtu. Rzeczywistość jest bowiem tylko pokracznym cieniem idei, który ideę małpuje, wykoślawia, na koniec – zmienia w jej przeciwieństwo. Taki właśnie upostaciowany Cień, zamaskowana postać bez twarzy, przechadza się przez cały czas pomiędzy bohaterami i sobie wiadomymi sposobami prowadzi wydarzenia w przeciwną stronę niż ta, w którą chcieliby je skierować uczestnicy historii.

To niewątpliwie inspirujący pomysł, by wydarzenia Przedwiośnia umieścić w szerszej czasowej ramie, od 1918 aż po 2015 rok („jesteśmy tu i teraz" – ogłasza prowadzący tę podróż w czasie niewidzialny narrator, gdy zapraszani jesteśmy na przerwę do foyer). Inspirujący i mający podstawy. Rzeczywiście, tak jak w powieści Żeromskiego ścierają się dwa punkty widzenia, pokolenia Gajowca (dobra rola Grzegorza Gzyla) i pokolenia Cezarego Baryki, tak i w 2015 roku możemy już mówić o pokoleniowym dwugłosie: „generacji etosu", która nam niepodległość, taką jaką mamy, wywalczyła i zbudowała, oraz pokolenia „oszukanych przez kapitalizm", czyli urodzonych w końcówce lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych, sfrustrowanych warunkami swojego życiowego startu. „Radość z odzyskanego śmietnika" już ich nie dotknęła. Natalia Korczakowska (rocznik 1979) nie ukrywa, że zabiera głos w imieniu tego właśnie pokolenia.

Dialektyka konfliktu ojców wolności i ich sfrustrowanych dzieci, dialektyka Przedwiośnia, rzeczywiście zatem jest dziś powielana, co Korczakowska ilustruje na przykład wprowadzeniem do tekstu sztuki przytaczanego obszernie słynnego wywiadu Grzegorza Sroczyńskiego z Marcinem Królem, zatytułowanego Byliśmy głupi. Mało tego, mamy też premiera Tadeusza Mazowieckiego i jego pierwsze sejmowe przemówienie, mamy nawet – by sprawa nie zamykała się w polskiej jedynie perspektywie – przytoczone słowo w słowo proklamacje Stéphane'a Hessela, guru Oburzonych. Nie w jednej tylko Polsce na dorobku, ale i w całej Europie, ba, w globalnym świecie narasta dzisiaj rewolucyjne wrzenie, które skończyć się może kolejnym wybuchem. Neoliberalny kapitalizm, wszędzie tam, gdzie rozciąga się jego władza, doprowadził do takich społecznych dysproporcji, że ów niesprawiedliwy system nie może się dłużej ostać.

Podstawowa idea spektaklu wydaje się więc klarowna. Pozostaje wyjaśnić, dlaczego Korczakowska zbudowała na niej tak nieklarowne przedstawienie. Jeden z problemów polega chyba na tym, że ten, tak go nazwijmy, historiozoficzny wywód reżyserka obudowuje zdarzeniami, które nie mają dla jego przebiegu żadnego praktycznego znaczenia. Jeden tylko przykład: czy naprawdę tyle uwagi trzeba było poświęcić zaginionej na moskiewskim dworcu walizce Seweryna Baryki? U Żeromskiego ma ten detal jakieś znaczenie, pomaga zrozumieć młodemu Baryce, że rewolucyjna rzeczywistość nijak się ma do jej humanistycznych haseł, w przedstawieniu natomiast bezproduktywnie zatrzymuje w miejscu akcję. Bezproduktywnie także i stąd, że Cezary Baryka jest postacią o świadomie przez reżyserkę zredukowanej psychologii. Nie na jego wewnętrznych przeżyciach ma skupiać uwagę widz, tylko na dziejowych mechanizmach. Zaginiona walizka nie jest z tej perspektywy ważna. A przedstawienie zajmuje się nią całkiem długo.

W całkowitym już bezruchu zastyga spektakl, gdy razem z Cezarym Baryką i kipiącym jurną młodością Hipolitem Wielosławskim (Piotr Witkowski) trafiamy do Nawłoci. Znowu: u Żeromskiego to ważny etap osobistego (te kobiety...) i politycznego (społeczne nierówności II RP) dojrzewania głównego bohatera. Dla Korczakowskiej współczesnością nie są jednak lata dwudzieste zeszłego stulecia, tylko rok 2015, a o nim chce opowiedzieć dopiero po przerwie. Co więc do tego czasu zrobić z Nawłocią? Gęsto wypełnić zdarzeniami i postaciami (pojawia się nawet wąsaty Piłsudski z parodiującym jego gesty i przemowy Cieniem), ale nie posuwać dalej „historiozofii". Albo rozwijać ją tak, że najzupełniej swobodnie wprowadza się bohaterów z różnych czasów, tak te czasy gmatwając, że biedny widz trzymać się musi mocno poręczy fotela, by nie stracić orientacji, gdzie się aktualnie znajduje.

Pozostał jeszcze problem, co zrobić z romansami Cezarego Baryki. Żadnej historiozofii z nich się przecież nie ułoży. Chyba że... kiedy Karolina (Dorota Androsz) na balu biega w koło, zakładając i zdejmując narzucane na nią przez gosposię stroje, można w niej zobaczyć ucieleśnienie idei ucisku kobiet w męskim świecie, do czego skłania i to, że wcześniej Karolina stale przechadza się po scenie tak, jakby naśladowała klacz. Kobieta poddana opresji podobania się? Nawet by się to ze sobą logicznie składało, ale dla rozwoju wydarzeń dodanie tej jeszcze „dialektyki" płci do dialektyki społecznej rewolucji dodatkowo gmatwa to, co i bez tego było dostatecznie zagmatwane.

Przerwa w przedstawieniu pozwala jednak wszystko sprowadzić do jednego czasu i jednego sensu. Gdy po przerwie widzowie wracają do swoich foteli, na wszelki wypadek mocno łapiąc się za poręcz, kurtyna, opuszczona niemal do wysokości głów aktorów, zasłania przed nimi widok na ukryty pod sufitem rajski ogród utopii. Aktorzy prawie biegiem przechodzą przez scenę we wszystkie strony. Każdy tu pędzi za czymś swoim. Nie ma już żadnych społecznych klas, nie ma ani rewolucyjnego Baku z arystokratami i matrosami, jak z Pancernika Potiomkina, nie ma Nawłoci z latyfundystami, parobkami i biedną Karoliną, jest tylko „tu i teraz", 2015 rok, epoka singli biegających za własnym ogonem. Każdy z nich, a właściwie: niemal każdy z nich – bo są i tacy, którym w tym życiowym joggingu udało się do czegoś dojść – jest ofiarą neoliberalnego systemu. Cezary Baryka jest kimś, kto usiłuje ich oburzenie zebrać w jedno, tak by doprowadzić do kolejnej rewolty i zmienić ten świat na lepsze. Uruchamia jedynie ten sam co zawsze mechanizm? Oczywiście, że tak. Choć ulega złudzeniu, że da się błąkający się po scenie Cień zrzucić do zapadni, my już zbyt dobrze wiemy, na czym polega historia, żeby podzielać jego złudzenia. I Korczakowska (wspólnie z dramaturgiem Wojciechem Zrałkiem-Kossakowskim), nie wiem, czy nie wbrew samej sobie, także nie chce dać sobie do nich łatwego prawa. Cieniem rewolucji Oburzonych, cieniem kanalizującym w przeciwną stronę jej energię, stać się bowiem może nacjonalistyczna ruchawka Lulka, antagonisty Cezarego. Z rewolucją płci może się sprawa potoczyć równie krzywo – tak chyba można odczytywać pojawienie się w finale, na zasadzie klamry, Księżnej (Katarzyna Kaźmierczak), czyli kobiecej bohaterki, doświadczonej przez bolszewicką rewolucję.

Spektakl Natalii Korczakowskiej dostarcza wiele satysfakcji komuś, kto próbuje odczytywać przeróżne, przemyślnie poumieszczane w nim sensy. Czyta się go jak esej w „Krytyce Politycznej". Ale ogląda znacznie trudniej. Aż dziw bierze, że sztuka o rewolucji ma w sobie tak mało dynamizmu. Może wynika to z tego, że pokoleniu oszukanych przez kapitalizm ostatecznie nie wiedzie się aż tak źle, by pchało ich do czegoś więcej niż tylko do intelektualnego, wykoncypowanego radykalizmu? Oni również nie zmienią tego świata na lepsze.

Jarosław Zalesiński
Pismo Teatr
26 maja 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...