Pacjenci szukają wodza

"Marat/Sade" - reż. Maja Kleczewska - Teatr Narodowy

Maja Kleczewska wraca do teatru niezwykłym spektaklem o szaleństwie, które staje się metaforą świata tak zajętego układaniem planów, że nie zauważa własnego obłędu

Po czym poznać, że nadciąga rewolucja? Czy nie po tym, że w świecie, który wydaje się iść w najlepszą stronę, pojawia się nagle krzyk o silnego przywódcę? W "Marat/Sade" według Petera Weissa o Marata przywódcę (Paweł Paprocki) błagają pacjenci przytułku dla obłąkanych w Charenton. Szaleńcy, wystawiający pod kierownictwem pana de Sade (Danuta Stenka) sztukę o rewolucji francuskiej, mieli krzyczeć do taktu. Mieli grzecznie podążać za wskazówkami reżysera (Przemysław Stippa) i zabawić publiczność zgromadzoną w szczytnym celu wsparcia terapii przez sztukę. Mieli być pociechą i dumą dyrektora zakładu (Mirosław Konarowski) witającego gości z urzędniczą skwapliwością.

Początkowo są karni i potulni. W sukniach i garniturach chórzystów, przebrani bez względu na płeć, oszpeceni pokracznymi perukami, skandują równo roszczenia wobec nowego dyktatora rewolucji. Ale gdy spektakl rusza, dyscyplina znika. To, co miało być teatrem, zaczyna dziać się naprawdę. W modelowej placówce terapeutycznej wybucha bunt.

Rewolucja to na polskich scenach jedna z najbardziej nośnych figur (by wspomnieć tylko spektakle "Sprawa Dantona" Jana Klaty i Pawła Łysaka). Artyści, którzy są zwykle barometrami społecznych nastrojów, coraz wyraźniej dają znać, że żyjemy w iluzji. W rzeczywistości opartej na niepisanej umowie, by nie kwestionować systemu, w którym nam tak wygodnie.

Gdyby jednak w spektaklu Mai Kleczewskiej desperackie wołania "O! Maracie!" zastąpić "O! Obamo!", można by odkryć, że nie jesteśmy dziś daleko od rewolucyjnej sytuacji z XVIII wieku. Co więcej, nadal tkwimy w utopijnym, oświeceniowym przeświadczeniu, że świat można uczynić miejscem sprawiedliwym, racjonalnym, sprawnie działającą maszyną. Potrzebny jest tylko ten, kto poprowadzi. Wariaci wybierają go sobie, zapominając, że jest tak samo szalony jak oni.

Ten spektakl to przełom. Dla Mai Kleczewskiej - bo po roku milczenia zrealizowała przedstawienie niepokojące, autorskie, o którym nikt nie powie: "ściągnięte z Warlikowskiego". Dla polskiego teatru - bo nigdy nie zaprezentował tak precyzyjnej pracy ogromnego zespołu aktorskiego. Sceny zbiorowe wypadają imponująco. Chóralna recytacja o poszarpanych rytmach, rozstrzelonych sensach, skomplikowanej grze tonacjami. Finałowa sekwencja "demonstracji siły". Sceny szpitalne, gdzie każdy z pacjentów zamkniętych w wielkiej, lustrzanej sali tworzy osobny spektakl na temat swojej choroby. Ktoś kracze, ktoś zastyga w akrobatycznej pozie, ktoś walczy z własną krnąbrną ręką, ktoś usiłuje przekonać widzów, że zamknięto go tu przypadkiem.

Szpital staje się modelem rzeczywistości. Nic dziwnego. Z badań nad systemem karzącym to, co "nienormalne", wywodzi się niemal cała współczesna humanistyka. Rozważania Michela Foucaulta nad historią szaleństwa to dla akademików podstawowe narzędzie badań nad kulturą, wykluczeniami i władzą. Bez Foucault trudno więc też wyobrazić sobie analizy współczesnego teatru, tak skoncentrowanego na sprawach dominacji, płci, granic "normalności".

Kleczewska pokazała historię o Karolinie Corday (Patrycja Soliman) powracającej trzykrotnie, by zgładzić Marata, jako rytuał. Pacjent grający jakobina staje się w nim nie tylko radykalizującym liderem, ale i ofiarą, Chrystusem, którego de Sade obejmie ostatecznie w geście bluźnierczej Piety. Reżyserka wzbogaciła tekst cytatami ze słynnych kontrowersyjnych dzieł (Nietzschego, de Sade\'a, Heinera Müllera) oraz wizyjnymi obrazami.

Po szalonej "próbie spektaklu" aktorzy zjawiają się nagle tłumnie z kukłami własnych sobowtórów. Przy dźwiękach Pucciniego odgrywają z nimi niezwykłą pantomimę, prezentując wszystkie role, jakie wyznaczamy drugiemu człowiekowi: kochanka, partnera, słuchacza naszych skarg, śmiertelnego wroga, którego należy zgładzić. To "Salo, 120 dni Sodomy" Pasoliniego rozpisany na taneczne figury.

Ten dziwny trans wydaje się nie mieć końca, podobnie jak monologi mieszkańców przytułku. Ale rewolucje i szaleństwo mają zawsze własne kalendarze. Stąd gdy Danuta Stenka po raz kolejny wciąga postarzałe, niezdarne, przygarbione ciało na scenę, wiadomo, że trzeba ją będzie wyprowadzać siłą. Jej występ fascynuje i irytuje jak kazania wygłaszane na ulicach i w autobusach przez wariatki. Chwilami rzeczowa, przekonująca argumentami, przypominająca intelektualistki (Naomi Klein, Susan Sontag) rozpada się raptem na szereg osób, ciał i twarzy, które kokietują, grożą, cierpną w panice.

Zanim Kleczewska znikła na rok ze sceny, miała już na koncie spektakl inspirowany obserwacją osób umysłowo chorych ("Lot nad kukułczym gniazdem" w Wałbrzychu). W "Marat/Sade" chciała początkowo obsadzić prawdziwych schizofreników. Spektakl i bez tego świetnie oddaje jednak mechanizmy szaleństwa - indywidualnego i społecznego, prowadzącego od idealistycznych uniesień do przemocy i radykalizmu.

Obłęd jest być może najbardziej trafną metaforą świata w czasach, gdy nadmiar informacji i szybkość zmian nie pozwala już objąć go rozumem. Kleczewska potraktowała obłąkaną rzeczywistość z przenikliwością, pesymizmem, ale i z delikatnością. Wątpliwość budzi jednak łatwość, z jaką daje się ponieść grze w totalne szaleństwo. Zafascynowana jego zjawiskowością odsuwa czasem na dalszy plan ambicję, by przedstawienie tworzyło spójną całość. Czy jest to spektakl wielki, czy pretensjonalny? Przyznaję - nie potrafię rozstrzygnąć. Na pewno imponuje rozmachem. I daje nadzieję na to, że głos Mai Kleczewskiej będzie znów mocno i wyraźnie słyszalny.

Joanna Derkaczew
Gazeta Wyborcza
15 czerwca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia