"Pan Tadeusz" i wojna polsko-polska
"Pan Tadeusz" - reż. Jarosław Tumidajski - Teatr Wybrzeże w GdańskuGłównym bohaterem "Pana Tadeusza" Tumidajskiego nie jest ani Jacek Soplica, ani romantyczny młodzian, Tadeusz. Jest nim społeczność Polaków obciążonych złym historycznym dziedzictwem, którzy może tylko tym się między sobą różnią, że jeden jest gorszy od drugiego. Na scenie przez dwie godziny oglądamy jątrzenie narodowego sporu
Jarosław Tumidajski, reżyser "Pana Tadeusza" w Teatrze Wybrzeże, czyta Mickiewicza bardzo współcześnie. Tak współcześnie, że ze zdumieniem odkrywamy, jak zatarg Sopliców i Horeszków o zamek bliski jest nieustającym kłótniom polskiej sceny politycznej. Reżyser prowadzi linię sporu bardzo konsekwentnie, praktycznie pozbawiając sztukę innych wątków. Konflikt nie traci na sile nawet, gdy dyskutowane są sprawy błahe, jak kłótnia Asesora (Cezary Rybiński) i Rejenta (Marek Tynda)o charty, co również przywodzi na myśl dzisiejszych polityków. Początek jest wręcz nudny, gdy nie dzieje się nic prócz wzajemnego skakania sobie do gardeł.
Słowa-klucze gdańskiego "Pana Tadeusza" są dwa. Pierwsze to ojczyzna rozumiana jako społeczność "prawdziwych mężczyzn" i Polaków obciążonych szeregiem "narodowych" wad. Drugie - zajazd, czyli zbrojna egzekucja wyroku wydanego przez sąd, któremu osądzony nie chciał się podporządkować. U Tumidajskiego zajazd oznacza stan permanentnej, lecz niezasadnej wojny wszystkich ze wszystkimi.
"Zajazd" obecny jest na scenie od początku do końca w postaci prowincjonalnej budy gdzieś pośród ugoru, przy autostradzie donikąd. Bardzo ciekawa scenografia Mirka Kaczmarka, oparta na tej grze słów, kpi sobie z sielskiego Soplicowa. To nawet nie jest cień najsławniejszego dworu szlacheckiego polskiej literatury. Miejsce, trochę jak z kiepskiej powieści kryminalnej, tonie we mgle, a na opustoszałej drodze strzela się do ludzi. Papierowe wnętrze domku to klatka, gdzie trzyma się nimfetkę Zosię w białej sukience i blond lokach, którą podgląda oko kamery.
To właśnie Zosia-nie Zosia, w którą wciela się Emilia Komarnicka, jest w przedstawieniu postacią najciekawiej poprowadzoną. Mimo że w męskim świecie nie ma prawa głosu i traktowana jest jak przedmiot (przedmiot sporu i przedmiot pożądania), z czasem zaczyna się buntować. Jest nieprzewidywalna i bezczelna, gra swoją seksualnością, ale jednocześnie jest zbyt słaba, żeby całkowicie się wyzwolić spod władzy swoich opiekunów-oprawców.
Wyróżnia się również ksiądz Robak - Jacek Soplica (Robert Ninkiewicz). U Tumidajskiego Robak jest najbardziej mroczną postacią. Czarna od pokutnego popiołu twarz i popiersie potęgują wrażenie potworności. Żaden to Mickiewiczowski wąsaty paliwoda, co w służbie ojczyzny płaci karę za grzechy, ale ksenofob pełen nienawiści do obcych i fanatyk religijny. Ciekawie wyprowadzona i odegrana jest też postać Gerwazego, wichrzyciela i mściciela, jakby adwokata samego diabła (Michał Kowalski). Tytułowy Tadeusz (Piotr Chys) jest w świecie ojców żółtodziobem, który jednak szybko się uczy, jak korzystać z rewolweru. Jednak kiedy swatają mu Zosię, wycofuje się, uciekając tym samym od odpowiedzialności.
Jednak głównym bohaterem spektaklu Tumidajskiego nie jest ani Jacek Soplica, ani romantyczny młodzian Tadeusz. Jest nim społeczność mężczyzn, Polaków obciążonych złym historycznym dziedzictwem, którzy może tylko tym się między sobą różnią, że jeden jest gorszy od drugiego. Na scenie oglądamy przez dwie godziny jątrzenie narodowego sporu.
Zgadzam się z reżyserem, że krytyczna lektura pomnikowego dzieła Mickiewicza jest potrzebna. Tylko czy bezlitosne kreślenie i upraszczanie Mickiewiczowskich charakterów to najlepsza metoda? Z wyjątkiem może wianuszka przekleństw wyrzuconego z ust Zosi, w przedstawieniu brakuje rozładowania napięcia odrobiną ironii i dystansu. Od pierwszych słów wypowiedzianych podniesionym głosem, spektakl jest agresywny, pełen jadu i frustracji. To teatr słowa, przy czym niektóre wyrazy i zwroty dodatkowo atakują widza w wizualizacjach wyświetlanych w tle.
Wszechobecne na scenie wideo nie służy Mickiewiczowi. Dysonansem jest również muzyka (w wyborze reżysera), która nie współgra z ostrą męską rozgrywką na scenie, wprowadzając atmosferę lunatycznych majaków. Rozczarowuje zakończenie - ostre cięcie po umierającym księdzu Robaku bardziej sugeruje brak pomysłu na zakończenie niż jego programowe odrzucenie. Oto wojna polsko-polska: tak było, jest i będzie - zdaje się mówić twórca. Ale widz to wiedział już przed spektaklem Tumidajskiego.
Trochę tylko żal Mickiewiczowskich kolorów, półcieni, humoru, które musiały ustąpić czerni i czerwieni krwi. Od scenicznego "Pana Tadeusza" oczekuję czegoś więcej niż starannie wyselekcjonowanych obrazów kłótni i nienawistnych haseł wykrzykiwanych do mikrofonu, bezowocnej dysputy i intryg. Wolę wierzyć, że Mickiewicz miał rację, nie tylko będąc wnikliwym obserwatorem mechanizmu polsko-polskiego konfliktu, ale też pisząc o szansie na wewnętrzną przemianę - nawet jeśli nie narodu, to choćby jednego jego przedstawiciela.