Papierowa awantura

"Awantura Warszawska..." - reż. M. Zadara - Muzeum Powstania Warszawskiego

Zestawienie Michała Zadary i obchodów rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego w sposób naturalny wywołało we mnie niepokój. Tym bardziej, że nie pałam serdecznymi uczuciami do teatru faktu - prezentowanie widzom filmu dokumentalnego, tyle że zrealizowanego w konwencji teatralnej, według mnie nie prowadzi do niczego. A bardziej pomysłowych formalnie realizacji niestety nie ma zbyt wiele

Moje obawy okazały się całkowicie zbyteczne. Awantura Warszawska to spektakl daleki zarówno od ckliwej laurki w tonie szkolnych akademii, jak i od wyszydzania (niepotrzebnego w kontekście obchodów) tego, co 1 sierpnia powinno wzbudzać choćby minimum szacunku i zrozumienia.

Przed premierą media najmocniej podkreślały kwestię formy. Z każdego materiału, czy to telewizyjnego, czy prasowego, mogliśmy dowiedzieć się, że przedstawienie realizowane w Muzeum Powstania Warszawskiego jest niezwykle nowatorskie. Dlaczego? Otóż dlatego, że akcja miała się rozgrywać równocześnie na kilku scenach, a widzowie mogą wybrać sposób odbioru – albo krążenie między poszczególnymi miejscami akcji, wybieranie spośród wielu rzeczy dziejących się równocześnie, albo oglądanie tego, co będzie na żywo montowane i wyświetlanie na ekranie. Jak podkreślano – miało to pokazać, że różni ludzie patrzący na tę samą rzecz mogą ją zobaczyć inaczej, oraz że naszym głównym źródłem informacji jest przekaz medialny, tak samo wybiórczy i subiektywny jak wszystko inne (ekran).

Przyznaję, nieco mnie to zniesmaczyło. Bo, bądźmy szczerzy, nie jest to działanie specjalnie nowatorskie (chyba że w kontekście obchodów). Spostrzeżenia, jakich dzięki niemu miał dokonać widz, także do specjalnie odkrywczych nie należą. Ale – na szczęście, nie wyczerpało to jeszcze sensów.

Samo powstanie na scenie nie zaistniało – obcowaliśmy tylko z tekstami oficjalnych depesz, telegramów, oświadczeń i przemówień ludzi w taki czy inny sposób zainteresowanych „sprawą warszawską”: od Wielkiej Trójki do Sosnkowskiego, Mikołajczyka, Bieruta i Gomułkę. Ze scen (i z ekranu) płynął gigantyczny potok słów. Słów często bez znaczenia, bełkotliwych – taki przecież zazwyczaj jest język polityki. Aktorzy, odtwarzający dla nas te wszystkie historyczne dokumenty, nie tworzyli postaci „pełnych” w psychologicznym sensie tego słowa – były to raczej wyraziste szkice o charakterze prawdziwych, dobrych karykatur, bo wydobywające z bohaterów jeden czy dwa charakterystyczne rysy w sposób zdecydowany, ale, co ważne, nie płaski czy ośmieszający. Choć akcent Stalina czy charakterystyczne pozy Roosvelta wywoływały w pewnych momentach uśmiech – nie był to pokaz clownów. Ale nie byli to też la widzów ludzie z krwi i kości – tak jak dla nich wszystkich, patrzących z bezpiecznego oddalenia Moskwy, Londynu czy Waszyngtonu, nie byli ludźmi z krwi i kości warszawscy powstańcy.

I to jest chyba to, co najistotniejsze w spektaklu Zadary – udało mu się pokazać, że to, co dla nas było rzeczą najistotniejszą, dla innych było niczym. „Awanturą warszawską” – jak kilkakrotnie powtórzył Stalin. I to awanturą, istniejącą tylko w radiowym eterze i na kartkach wszystkich kolejnych telegramów. Zresztą poczucie tej „papierowości” podkreślały fruwające wszędzie wydruki tekstów poszczególnych aktorów – w całkowitym chaosie. Bez szans na złożenie w całość i zrozumienie.

Tak samo jasne i czytelne było zakończenie, w którym Stalin, Roosvelt i Churchill przesypywali pokrywające mapę Europy zapałki, budując nowy ład świata. Jak dzieci w piaskownicy, wytyczające granice swoich wyimaginowanych państewek –stworzyli ład według swojego widzimisię, ład kruchy i łatwopalny. W końcu wystarczyła iskra, by po 1989 z tamtego powojennego ładu pozostało naprawdę niewiele.

Mieliśmy szansę obejrzeć coś, co zupełnie nie przystaje do polskiej mentalności – suchy zestaw faktów, właściwie pozbawiony jakiejkolwiek oceny czy komentarza. Tak było – i już, a co z tym zrobimy, jak się do tego odniesiemy to jest nasza sprawa. Nikt nie wskazuje palcem winnych – a jedna z ostatnich scen, przemówienie Bieruta, w którym oskarża Bora-Komorowskiego, nakłada się (a w każdym razie nałożyła się w mojej głowie) na wydarzenia dnia dzisiejszego, na krzyczące z różnych stron głosy domagające się wskazania i ukarania tych, którzy zawinili. I rodzi się pytanie – po co? Żeby wyzwolić tyle nienawiści – niepotrzebnej i, być może, niesłusznej?

Szkoda tylko, że Michałowi Zadarze nie udało się całkowicie ustrzec przed pokusą melodramatyczności – wprowadził on na scenę postać, graną przez Barbarę Wysocką, która między fragmenty dokumentów wplatała strzępy relacji powstańców. Tragiczne, to prawda – ale czy potrzebne akurat tutaj? Myślę, że dla spektaklu byłoby lepiej, gdyby bezpośrednich relacji z walczącej Warszawy jednak nie było. To, że były, nie zmienia jednak faktu, iż powstało coś ważnego – nie tylko udanego teatralnie, lecz przede wszystkim prowokującego do samodzielnego myślenia. A tego nam w dzisiejszych czasach często brakuje.

Iga Kruk
Teatrakcje
5 sierpnia 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...