Papuga i tłumoczek
"Fantazja polska" - reż. Andrzej Strzelecki - Teatr Ateneum w Warszawie, "Dawid jedzie do Izraela" - reż. Jędrzej Piaskowski - Muzeum POLIN, TR WarszawaHistoria to kapryśnica. Nigdy nie wiadomo, jak to było naprawdę. W każdym razie to "nie wiadomo" stwarza doskonałą okazję pisarzom i reżyserom, którzy mogą opowiadać swoje wersje przeszłości.
Obchody stulecia naszej niepodległości zapiszą się jedną niewątpliwą zasługą: Instytut Mickiewicza zamówił na tę okazję sztukę u Macieja Wojtyszki. Autor musiałby nie być sobą, gdyby nie stworzył utworu pełnego dystansu do oficjalnej, upudrowanej wersji historii. Sięgając po zapomnianą nieco postać Ignacego Paderewskiego Wojtyszko przypomniał - w formie komediowej jak to on - na czym mniej więcej polegała rola owianego legendą pianisty i kompozytora w doprowadzeniu do restytucji polskiej państwowości. I nie tylko jego rola, ale także pani Heleny Paderewskiej, namiętnej wielbicielki kotów i papug...
Komedię Macieja Wojtyszki "Fantazja polska" [na zdjęciu] łatwo wykpić, jeśli potraktuje się ją dosłownie. To, co dla Wojtyszki było zabawą i grą z historią, uświadamiającą nieobeznanym, że wielkie decyzje mają często całkiem przyziemne przyczyny, może się wydać nadmierną swobodą autora.
Jak by nie patrzeć bowiem, ze sztuki (a przynajmniej jej scenicznej wersji w Teatrze Ateneum) wynika, że Polska wybiła się na niepodległość za sprawą przepisu na odmładzający krem, który przekazała swojej wnuczce, pani Paderewskiej, jej babcia. Krem tak przypadł do gustu pani prezydentowej Wilson, że wymogła na Helenie Paderewskiej (Marzena Trybała) udostępnienie receptury, mimo że pani Helena przysięgała babci przed krzyżem, że nigdy nikomu tej receptury nie zdradzi. Ale na szali była przyszłość ojczyzny i pani Paderewska uległa.
W dramacie Wojtyszki wygląda to jeszcze bardziej zabawnie: tę kluczową scenę wspomaga ulubiona papuga pani Heleny Paderewskiej, która dogaduje (jak w "Kordianie" Słowackiego) i to papuga zmusza obie panie do porozumienia. Papuga jest gadająca i to nie zawsze przyjemnie. Toteż kiedy panie Paderewska i Wilsonowa najwyraźniej się nie dogadały i pokłóciły, pani prezydentowa brała już nogi za pas, papuga jęła wrzeszczeć: "Ameryka! Ameryka! Idiotka! Idiotka! Mój Boże! Idiotka! Dupa, dupa, dupa, dupa". Pani Wilsonowa nie mogła tego puścić płazem, zawróciła więc z impetem, domagając się odpowiedzi: "Co pani powiedziała?". Helena Paderewska zdołała już przykryć klatkę z papugą Polly, której ciemność odebrała głos, ale wyjścia nie było: musiała dla załagodzenia napiętej sytuacji -wydać recepturę cud-kremu. Zyskała dzięki temu znaczną protektorkę sprawy polskiej, co wcale nie jest takie nieprawdopodobne, bo nie na darmo mawiało się wtedy w Ameryce o pani Edith Bolling Galt Wilson, że była pierwszym prezydentem w spódnicy.
Tej sceny nie zobaczyliśmy w Ateneum, podobnie jak innych epizodów z udziałem gadatliwej papugi. Andrzej Strzelecki, który nadał dramatowi Wojtyszki swoje autorskie piętno i z pośrednictwa papugi (a szkoda) zrezygnował, ukazał chyba niezamierzenie to porozumienie kremowe w poważnej tonacji. Na szczęście zostawił na scenie żywe kury (w tym niejaką Konopnicką), ocalając groteskową oprawę tej opowieści o Polakach rozmarzonych wizją niepodległej Polski. Tak czy owak, Wojtyszko przekornie dowodzi, że przypadek rządzi światem.
Komedia Wojtyszki nie jest jednak utworem historycznym, ale jak sugeruje tytuł fantazją właśnie, także fantazją Paderewskiego (Krzysztof Tyniec, przypominający Olejniczaka grającego Chopina w filmie Andrzeja Żuławskiego "Błękitna nuta"), który odegrał przecież ważną rolę w skłonieniu prezydenta Wilsona do wsparcia sprawy polskiej. Napisane to zostało lekko, choć zawiera także (fikcyjne) akcenty poważne - autor wykorzystał fakt, że sekretarz-kamerdyner Paderewskiego, nazywany także jego przyjacielem, Francuz Marcel Piou, pozostaje postacią dość tajemniczą i nic prawie o nim nie wiadomo. Uczynił przeto autor z sekretarza postać tragikomiczną, która ulega wdziękom sekretarki Mistrza, ale przeżywa jednocześnie wielką tragedię, kiedy jego syn ginie pod Ypres - 22 kwietnia 1915 roku w niemieckim ataku gazowym zginęło 350 żołnierzy francuskich, a tysiące straciło wzrok lub odniosło ciężkie obrażenia płuc). Dariusz Wnuk zagrał przejmująco zbolałego ojca.
"Fantazję polską" wystawiono na stulecie niepodległości, spuszczając nieco powietrza z towarzyszącego tej rocznicy pompierstwa i tromtadracji, rozładowując napięcie podniosłych obchodów. Wcale to nie narusza rdzenia tej rocznicy, która pozostaje zdarzeniem pamiętnym i nie do przecenienia.
Kto wie, czy nie silniej narusza narodowe samozadowolenie, jakie towarzyszy chwilom zwycięskim, spektakl TR Warszawa "Dawid jedzie do Izraela", który należy do "marcowego grania", czyli nurtu przedstawień inspirowanych wydarzeniami i następstwami wydarzeń marcowych 1968 roku. Różni się jednak wyraźnie od tych poprzednich zarówno treścią, jak i formą. Jest raczej próbą odcięcia się od "marcowego gadania" zawołaniem powtarzanym pod koniec przez aktorów: "Dosyć już marca!". Nie z tego powodu, że reżyser chce coś zamazywać czy zakłamywać, ale uważa, że nie powinno się żyć z głową do tyłu i ciągle popatrywać w przeszłość i rozdrapywać ledwo co zabliźnione rany, bo niekoniecznie to musi przynieść ozdrowieńcze rezultaty. Nie podzielam tego punktu widzenia, ale doceniam odwagę podjęcia niełatwego tematu relacji polsko-żydowskich w innej niż przywykliśmy perspektywie. Piaskowski nie przybiera bowiem pedagogicznej, zatroskanej pozy, ale mówi bowiem językiem groteski. Oswaja temat "Obcego w domu" przez wykrzywienie, odwrócenie, przeinaczenie i wyśmianie.
Kiedy spektakl się zaczyna, aktorzy TR Warszawa rzekomo nie są jeszcze gotowi, więc na samym początku Jan Dravnel wychodzi na proscenium i przeprasza za opóźnienie, podgrywa na gitarze i podśpiewuje "Hawa nagilę", czyli po polsku "Radujmy się". Jak na komentarz do wydarzeń marcowych dość ryzykownie, bo nie było z czego się radować. Potem kiedy aktorzy ustawią się karnie w szeregu, już gotowi, rozpocznie się spektakl w spektaklu. Zaczyna od zwiedzania, a raczej udawania zwiedzania wystawy, która z okazji rocznicy Marca 1968 została otwarta w Muzeum POLIN, a trzeba wiedzieć, że spektakl jest grany w audytorium muzeum, piętro wyżej nad salą wystawową. Tak więc aktorzy "zwiedzają" wystawę i komentują, a raczej plotą rozmaite komunały, albo ryczące bzdury, jak to się często zdarza przy takich okazjach. Przez te wypowiadane slogany i powtarzane banialuki przeziera jednak nieprzyjemna nuta antysemicka.
Potem trafiają na eksponaty z mieszkania marcowych emigrantów, Sebastian Pawlak przebiera się w damskie fatałaszki, a Rafał Maćkowiak filuje, żeby tego nie zauważyli muzealni strażnicy. Pawlak będzie od tej pory grać mamę Dawida, w którego wciela się Jan Dravnel i wciąż się dopytuje, jak ma grać Żyda, kiedy za chwilę się dowie, że jest Dawidem, czyli Żydem "z odzysku", bo jego żydowskie pochodzenie przybrani rodzice przed nim ukrywali, ale teraz mówią, jak to jest, bo marzec, bo nagonka. Mama przynosi tłumoczek z chałatem i brodą, który przybrani rodzice zachowali dla syna - w tłumoczku mieści się jego ukryta tożsamość. David wchodzi w rolę żydowskiego chłopaka, czuje się w tym obco, a mama jeszcze dogryza, że to wszystko przez tych Żydów. Mityguje ich ojciec Rafał Maćkowiak, jak to ojciec, który chce dobrze, ale mu nie wychodzi. I tak to się toczy aż do końca, ujawniając rozmaite szwy, pęknięcia, niedopasowania i bzdury, jakie o Żydach, którzy zamordowali pana Jezusa, dobrzy ludzie chętnie powtarzają. Najwyraźniej jednak Piaskowski nie wie, jak wybrnąć z zadania, które sobie postawił i przedstawienie zaczyna grzęznąć w komunałach. Na jego obronę można dodać, że w ten sposób pokazuje pole nieporozumień i niedorozumień, które czekają na rozsądne uprawianie. Jak to i dzisiaj bywa, co dowodnie pokazała niewydarzona debata wokół ustawy IPN, mającej stać na straży dobrego imienia Polski. W spektaklu do tego jeszcze miesza się Matka Boska w roli żony Kazimierza Wielkiego, którą celebruje Natalia Kalita okutana kołdrą z wyhaftowanym wielkim sercem, postać wyraźnie aluzyjna do serialu TVP "Korona Królów", a także jakieś wisielcze opowieści o narodzie i patriotyzmie. Trudno odmówić aktorom i reżyserowi brawury w igraniu z ogniem, ale jednak ta zabawa daleko nie prowadzi, nie staje się jakimś przełomem w opowieściach o polsko-żydowskim przymierzu i rozbracie. Krok jednak został już uczyniony i wygląda na to, że na tym się nie skończy, choć twórcom przedstawienia zabrakło poczucia humoru na miarę Hanocha Levina. Ten spektakl to oczywiście coś więcej niż skecz, ale jednak nie wydarzenie, bardziej zapowiedź czegoś ważniejszego, co być może się wkrótce narodzi. I pozwoli zrobić krok dalej poza rozpamiętywanie bolących chwil z przeszłości, które reprezentuje w tym spektaklu emitowane na monitorze na niemo, bez dźwięku niesławne przemówienie Władysława Gomułki w Sali Kongresowej, wygłoszone 19 marca 1968 roku.