Pasja słupska
"Ciemna woda" - reż. Iwo Vedral - Nowy Teatr w Słupsku„Ciemna Woda, wieś polska, gdzie kruszynę chleba", jak w didaskaliach określa autorka miejsce dramatu, może być wszędzie na przestrzeni miedzy Bugiem a Odrą, Bałtykiem i Tatrami. Jest ich zresztą wiele. Ta uwaga odnosi się do miejsca i mieszkańców – dramatis personae. Rozejrzyjmy się wokół, a rychło ich dostrzeżemy.
Nie trzeba będzie długo szukać. Sztuka Amanity Muskarii jest bowiem znakomitym polskim dramatem współczesnym, jednym z najlepiej napisanych na przestrzeni ostatnich lat. Jest swoistym lustrem, w którym odbija się Polaków portret własny AD 2021, przede wszystkim społeczności małych i mniejszych, lecz nie popadajcie w samozadowolenie, wy mieszkańcy miast dużych i średniej wielkości, tam też ich znajdziecie, nieco więcej cierpliwości. Monika i Gabriela Muskała precyzyjnie i bezlitośnie operują szkiełkiem dramaturga, ogniskując nasze grzechy kardynalne, z maestrią godną Gogola, choć tu śmiech więźnie w gardle. Rewizja ducha a'la Polonaise.
Mamy więc na scenie lokalną społeczność z jej większymi i mniejszymi winami, czynami i zaniechaniami. Nihil novi sub sole. Katalog dość oczywisty: romanse, zdrady, pogarda, przemoc domowa, rozliczne namiętności, kłamstewka i kłamstwa. Zbliża się Wielkanoc, proboszcz chce wystawić Pasję, bo wiara upada, grzech się szerzy, a widowisko ma być panaceum na całe zło. To oficjalnie, bo w drugim, ważniejszym planie, jest chęć zaistnienia w katolickiej przestrzeni medialnej. Taka szlachetna manipulacja. Tutejsze elity są doskonale zblatowane z księdzem. Burmistrz ma nową partnerkę, chce doprowadzić do kolejnego kościelnego małżeństwa, inni też stoją murem za kapłanem, niekwestionowanym liderem, depozytariuszem tak tutaj rozumianej tradycji. Jest tylko jeden wyjątek – dyrektorka liceum, oświeceniowy rodzynek. Nie popiera projektu inscenizacji, proponuje akcję charytatywną. To dwie cywilizacje, w stałym konflikcie. Słowo, fraza, frazes przeciw czynowi. Dwa światy, kościelny i świecki. Z oczywistym wskazaniem zwycięzcy.
Ksiądz jest zresztą zupełnie nieświęty, grzeszy nieheteroseksualnie, a charakter ma niepiękny, to władczy intrygant, nieznoszący sprzeciwu. Wyniośle upokarza tych, co stoją niżej w lokalnej hierarchii, z lubością tronuje w miejscowości. Gorsza twarz Kościoła, tu i teraz. To człowiek gardzący wartościami różnymi od własnych, wietrzący wszędzie zagrożenie, hipokryta o duszy cenzora. Permanentnie peroruje o chrześcijaństwie, nie rozumiejąc o czym mówi, będąc krzyczącą antytezą jego fundamentalnych wartości. Jezusa w widowisku ma grać Dawid – jest wrażliwy, ma tylko matkę, nie godzi się na świat jaki go otacza, odwieczny buntownik w dobrej wierze. Inny po prostu, a to w Ciemnej Wodzie niewybaczalne. Jest jedynym, który traktuje tekst Pasji z szacunkiem, stara się go zgłębić, zrozumieć, przełożyć na współczesność. Pozostali niewiele z niego wnoszą, uczestnictwo traktując jako uciążliwy obowiązek. Grają, skoro ksiądz ich obsadził, ale efekt jest żałosny, co szczególnie uderza w scenie Ostatniej Wieczerzy, interpretowanej w duchu krańcowego naturalizmu, wręcz obscenicznie, demaskującej pustkę percepcji Pisma dziś, odczytywanego powierzchownie, wypranego z duchowości.
Ale tekst niespodziewanie ożywa, otwierają się wrota czasu, wytrącając inscenizujących z letargu. Ich chaty już nie są z kraja. Przychodzi czas na egzamin z zasad wiary, we wsi pojawiają się uchodźcy, głodni i zziębnięci. Mówią w obcym, archaicznie brzmiącym języku, próby Pasji nagle stają się próbami człowieczeństwa, trzeba się zdeklarować, dać świadectwo, pomóc po prostu, być chrześcijaninem w najbardziej rudymentarnym znaczeniu. To kluczowy moment dramatu, w którym trzeba udowodnić sobie i innym, że słowo powinno stać się ciałem. W końcu cóż będą warte słowa nasze, jeśli czynów nie będzie. Przybysze natykają się na mur rosnącej niechęci i pogardy, pomocną dłoń wyciąga tylko Dawid i dwójka maturzystów, prowadząc Obcych na skraj wsi, do stodoły, w nadziei, że to już poza zasięgiem złych myśli i czynów...
„Ciemna woda" jest zapisem atrofii pozytywnych ludzkich uczuć w ramach wspólnoty, stającej się parodią sensu swojego istnienia. Struktury wsobnej, miejsca, w którym nienawidzi się świata zewnętrznego, przestrzeni nic nie znaczących rytuałów, odprawianych co niedzielę. Przypomina mi pamiętne „owocilpoS" Piotra Cieplaka z Teatru Narodowego, w którym czas dawno się zatrzymał, patologię tradycji, rozumianej jako potężniejący dogmat otoczony ostrokołem, chroniącym przed zmieniającym się na lepsze otoczeniem. Dramat Amanity Muskarii jest jednak przede wszystkim o klęsce misji ewangelizacyjnej kościoła, o tym jak wspólnota wiary zamieniła się we wszechpotężną instytucję, dla której człowiek znaczy tyle, na ile może być dla niej użyteczny, nie odwrotnie, jak nauczano w czasach pierwszych chrześcijan. Postępująca fasadowość religii, powierzchowność percepcji istoty Pasji, sprawia iż ludzie opacznie rozumieją jej sens, postrzegając ją dosłownie – zawsze znajdzie się ktoś, kto nas odkupi, więc po co się starać.
Dokąd to prowadzi po wielekroć pokazała historia, beznadziejnie cierpliwa nauczycielka życia. Jeden z najbardziej wstrząsających tropów wiedzie do wspomnianej stodoły, za wsią, z dala od zbyt wielu oczu, gdzie w zaufanym gronie, samych swoich, nieswoich pogardliwie nie tolerujących, można wespół sprawić, iż problem zniknie, aby potem, jak w preludium słupskiego spektaklu, gdzie w orgiastycznym tańcu, rozpiętym między peerelowską dyskoteką w remizie a współczesnym disco polo, w obłąkanym rytmie świętować radość z obrony wałów Ciemnej Wody przed wymagającą różnorodnością współczesności. Przecież nic się nie stało, jak śpiewa chór – „to się naprawdę nie wydarzyło, nie ma takiej wsi na mapie", więc doskonalmy się w jakże łatwej sztuce negacji, wypierania, odwracania oczu, bagatelizowania, zamykania się w bezpiecznych bańkach wewnętrznych emigracji, grając do znudzenia tę samą rolę w teatrze życia, choć teksty los pisze ciągle nowe i trzeba cały czas się uczyć. My, Chrystus narodów, dumni na samotnej wyspie, ofiary nawet wtedy, gdy jesteśmy katami. Przecież nie będą nam tu w obcych językach mówić co mamy robić, także, a może przede wszystkim w języku szacunku i solidarności dla Obcego, Innego, Nie Naszego. W końcu nie po to, jak wyśpiewano w znaczącym interludium, zainspirowanym Tuwimem w interpretacji Ewy Demarczyk, budujemy nasz dom, aby jakiś brudas w nim mieszkał, choć miejsca starczyłoby dla wielu. „A może byśmy tak najmilszy przygarnęli rodzinę z Syrii?". Lepiej pielęgnować sterylną pustkę w domu i w sercu. „To są obcy i na ich obecność w moim domu się nie godzę". Ciemna Woda locuta causa finita...
Skoro o mowie mowa. Jedną z najistotniejszych wartości spektaklu jest język tej społeczności, szarpany, bełkotliwy, nachalnie lepiony z nieprzystających znaczeniowo, ale wygodnych dla przyjętej tezy fraz, dopychany kolanem, łączący strzępy szlachetnej polszczyzny spod najwybitniejszych piór z nienawistnymi cytatami współczesnej polityki, taka nowomowa polska doby wszechwładzy cytatów z wszechwiedzącego Internetu. W końcu, jak uczy Wittgenstein, granice naszego języka są granicami naszego świata. Tu widać, jak przerażająco trafna jest jego diagnoza.
Doceńmy też inscenizację Iwo Vedrala, kreśloną bardzo wyrazistą linią, momentami wręcz skrajną, choćby w scenach aluzyjnych do seksualności księży, ale rzeczywistość, szczególnie w czasie prób do spektaklu, w sierpniu i wrześniu, dopisała jednoznaczną glosę do przesłania sztuki, bezsprzecznie uniwersalnego, ale jakże teraz aktualnego. Pasja to opowieść ponadczasowa, kryzysy uchodźcze też. Nie znikną. Ich synteza jest nieustanym sprawdzianem naszego człowieczeństwa, wiec warto mówić o tym ostro, trzeba krzyczeć. Słupska premiera to brutalnie szczere lustro polskich społeczności pod lupą, wejrzenie w naszą duszę, ostra wiwisekcja narodowych wad. W tle widzimy choćby „Wesele", zdecydowanie to w wersji Smarzowskiego, bo nieustannie oddalamy się od Wyspiańskiego w niepożądanym kierunku. Idziemy, niedbale tanecznym krokiem, w chocholej choreografii wzbogaconej elementami z pamiętnej sceny balu w „Salcie" Konwickiego. Czy w nieznane? Odpowiedź twierdząca byłaby nieuprawnionym optymizmem. Perfekcyjny jest pomysł na sekwencję finałową – walkę dojmująco samotnego Dawida z tłumnym ciemnowodzkim Goliatem, mającą w tle video z rytualnym biciem Judasza i song „Płyną okręty", według wiersza Władysława Szlengela z 1939 roku, z mrożącym krew w żyłach refrenem: „Proszę wysiadać, nie ma miejsc". Kapitalna kondensacja.
Jeśli idzie o aktorstwo – trzeba wyróżnić cały zespół za entuzjazm i zaangażowanie na scenie, za grę z prawdziwą pasją. Warto szczególnie zwrócić uwagę na Wojciecha Marcinkowskiego w roli Proboszcza za rozważne przerysowanie postaci, Bożenę Borek, grającą Matkę Dawida, za subtelne oddanie rezygnacji, Adama Borysowicza – Dawida/Jezusa, za perfekcyjną interpretację tak nieczęsto spotykanej, najzwyklejszej odwagi, kwintesencji człowieczeństwa. Ecce homo.
Ten spektakl ma potencjał i przesłanie na miarę słynnej „Klątwy" z warszawskiego Powszechnego. To teatr, który się nie trwoży, uczciwie punktuje to co nas boleć powinno. Nowy Teatr na nowe, trudne czasy. Chapeau bas!
P.S. Przyjrzałem się uważnie repertuarowi słupskiej sceny i jestem pełen uznania. W dwa miesiące – „Szewcy", „Kupiec Wenecki", recenzowany spektakl i tylko jedna farsa. Rodzynek wśród teatrów mniejszych niż wielkomiejskie. Znakomity kurs, a publiczność, jak miałem przyjemność zobaczyć, bardzo to docenia. Pełna sala, pełna braw, pełna nieskrywanej satysfakcji. Nieustannej twórczej pasji życzę.