Patriotycznie, ale kpiąco i na wesoło

"Zawisza Czarny" - reż: Adam Orzechowski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Na spektakle "Zawiszy Czarnego" Juliusza Słowackiego w teatrze Wybrzeże wdrapywać się trzeba po krętych schodkach, do nowo otwartej Czarnej Sali im. Stanisława Hebanowskiego.

W paru miejscach trasy ustawiono szklane gabloty, w których można podziwiać relikwie po Zawiszy Czarnym. Np. paznokieć, jaki ułamał sobie nasz najwaleczniejszy rycerz pod Grunwaldem, grudkę ziemi z bitewnego pola czy kosmyk włosów, potwierdzający przy okazji, że Zawisza Czarny był brunetem. 

W Czarnej Sali robi się jeszcze podnioślej, bo na ścianach powieszono fotokopie najsłynniejszych antycznych rzeźb. Np. dyskobola Myrona, tyle że w krakusce i z kosą na sztorc w dłoni... Jedynie stoły, ustawione w podkowę, jak w świetlicy, odnajętej na wesele, psują nastrój powagi. I ścianka na wprost, popstrzona graffiti, jak ściana jakiegoś garażu.

W tym pomyśle na wnętrze mieści się też pomysł na cały spektakl. Mówi się w nim o patriotycznej legendzie, patronie niezliczonych drużyn harcerskich, ale mówi się kpiąco, przewrotnie, bez przyklękania.

Do takiego grania sztuki zachęca zresztą sam tekst. "Zawisza Czarny" nie został przez Słowackiego ukończony, ale ze strzępków i fragmentów wyłania się co najmniej dziwny portret słynnego rycerza. Pod Grunwaldem dostał pomieszania zmysłów, a przez większą część sztuki walczy nie z Krzyżakami czy Turczynami, tylko z własną chętką uwicia małżeńskiego gniazdka z kuszącą Laurą. "A to wszystko są nonsensa, te mojej wierszyki nowe" - ironizuje Słowacki w "Zawiszy Czarnym". Adam Orzechowski, reżyserujący to przedstawienie, gałkę, regulującą poziom nonsensu, kpiny i zabawy, podkręcił do końca skali. 

Co nie znaczy, że zagubiła się w tym myśl, bo wypowiadana jest jasno. Mamy (my, czyli"to my Polacy", jak śpiewa zespół 52 Dębiec) niezdrową potrzebę budowania narodowych mitów naszej siły i wielkości. Wpychamy w tę rolę stale nowych bohaterów, od rycerzy po sportowców, ale nijak się to ma i do nas samych, i do ludzi, których w podobne schematy wciskamy.

Przedstawienie zaczyna się więc od sceny, parodiującej legendy arturiańskie, a kończy postawieniem pomnika Zawiszy Czarnego. Jak ten pomnik wygląda, zwłaszcza w okolicach męskiego przyrodzenia, tego nie zdradzę, żeby nie psuć niespodzianki. W każdym razie nasza skłonność do stawiania wciąż nowych monumentów została skutecznie obśmiana.

To jest w miarę czytelne, natomiast ciągła zgrywa między początkiem i finałem od pewnego momentu staje się zbyt błaha, łagodnie to określając. Rekompensatą jest aktorstwo. Nie tylko gościnnie występującego w roli Zawiszy Roberta Ninkiewicza, który dobrze odegrał dylematy nieskomplikowanego wewnętrznie człowieka, tęskniącego za zwyczajnością, za domem i żoną, a wrabianego przez innych w podniosłą patriotyczną rolę. Swoje pięć minut wykorzystała przede wszystkim Małgorzata Oracz jako Laura. Jej bohaterka to jedna z tych dawnych polskich panien, co to orzechy tłukły jak Jagienka z "Krzyżaków", a zarazem to kobieta usychająca w pustym zamku z tęsknoty za męskim ramieniem, a bodaj i nie tylko ramieniem. Przezabawna postać.

Publiczność wychodzi z tego przedstawienia usatysfakcjonowana dobrą zabawą. Mnie także ten kpiarski "Zawisza Czarny" się spodobał, choć przecież żal, że nijak nie zabrzmiały obecne w dramacie tony powagi. Np. spotkanie króla Jagiełły i Zawiszy to jednak ważna konfrontacja dwóch różnych wcieleń polskiego ducha. Jagiełło w przedstawieniu to tylko zaciągająca po kresowemu figura jak z kabaretu. Szkoda.

Pewnie jednak nie mógłby Orzechowski podobnych rzeczy serio za Słowackim powtórzyć. W jego "Zawiszy Czarnym", pierwszym po prawie półwieczu niegrania w Gdańsku, całe to nasze odziedziczone po przodkach pragnienie pomnikowatości jest czymś zgubnym, bo utrudnia nam cieszenie się dzisiaj życiem. Lepiej się więc tym "czerepem rubasznym" bawić, tak jak turlającymi się po scenie czaszkami, którymi gra się w tym przedstawieniu w - bowling. Nie ma co sobie tym wszystkim przesadnie zawracać głowy.

Mam niejasne podejrzenie, że Orzechowski przeczytał dramat Słowackiego przez Gombrowicza, czyli pisarza, który już dość dawno temu postulował, żeby się Polak nie poddawał ciśnieniu narodowej zbiorowości. Tylko czy takie gombrowiczowskie myślenie zachowało termin ważności do dzisiaj? W większej modzie w polskim teatrze jest ostatnio pielęgnowanie tradycji Ojców naszych...

Może jednak Orzechowski ma swoje racje. Gdy wychodziłem z sobotniego przedstawienia i gdy tylko włączono telefony komórkowe, natychmiast zaczęto sobie przekazywać wieść o sukcesie naszego Narodowego Skoczka. - Tyle lat o bułce i bananie - pomyślałem na to, wyraźnie pod wpływem przedstawienia. - A Pani Iza ile się naczekała na Adama w ich domu w Wiśle.

Jarosław Zalesiński
POLSKA Dziennik Bałtycki
15 lutego 2010

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia