Patriotyzm z myszką w sosie multikulti

"Maria" - reż. Michael Gieleta - Opera Bałtycka w Gdańsku

Wielu jest autorów obecności "Marii" w Gdańsku, którzy sprawili, że koincydencja zamieniła się w synergiczną syntezę. Oto Łukasz Borowicz, jeden z najzdolniejszych młodych dyrygentów, laureat m.in. "Paszportów Polityki", ale przede wszystkim Indiana Jones archiwów muzycznych, nagrywa w 2008 roku wraz z Polską Orkiestrą Radiową zapomnianą operę Romana Statkowskiego.

Płyta dociera do Michaela Gielety, brytyjskiego reżysera teatralnego pochodzenia polskiego, który nie tylko wystawia ją na irlandzkim festiwalu Wexford Festival Opera 2011, który za cel stawia sobie odkrywanie i promowanie dzieł zapomnianych, ale przenosi romantyczną historię w realia dramatycznych wydarzeń w Polsce lat 80. Gieleta, który wcześniej wystawił m.in. "Naszą klasę" Tadeusza Słobodzianka, prezentuje "Marię" w międzynarodowej obsadzie śpiewaków i realizatorów. Paweł Potoroczyn, dyrektor Instytutu im. Adam Mickiewicza namawia skutecznie Marka Weissa, dyrektora Opery Bałtyckiej, a ten tworząc mechanizm finansowy, w którym uczestniczą: festiwal irlandzki, festiwal warszawsko-gdański, samorząd i lokalny, potężny sponsor, doprowadza do polskiej premiery i wejścia do repertuaru swej instytucji nowego tytułu. Sama premiera była okazją do spotkań legend "Solidarności" (obecny był m.in. marszałek Bogdan Borusewicz) i przedstawicieli kultury (Waldemar Dąbrowski).

Za życia Statkowskiego "Maria" nie była sukcesem. Wraz z premierą w 1906 roku ukazała się na scenie tylko 6 razy i musiał minąć cały wiek, by przywrócić ją nie tylko do życia, ale odkryć wartości wcześniej nie zauważone. Dziś porównuje się ją z dziełami Czajkowskiego, co nie dziwi, bo autor muzyki i librettta był uczniem Rimskiego-Korsakowa i wpływy rosyjskie są bardzo czytelne, ale np. odtwarzająca tytułową postać w premierze w Wexford Daria Masiero czuje w muzyce Polaka Pucciniego. Polscy znawcy opery stawiają dzieło Statkowskiego wysoko, ponad część oper Moniuszki, zetknąłem się także z opinią, i to na prestiżowym wortalu, że Statkowski to najważniejszy kompozytor przed Szymanowskim. I faktycznie "Maria" zaskakuje poziomem. Wprawdzie nie ma w niej niezapomnianych arii, które powinny znaleźć się na składankach, które zalegają hipermarkety i tworzą stereotypowe wyobrażenie opery wśród odbiorców o przeciętnych kompetencjach kulturalnych, ale przeważająca cześć partytury to bardzo śpiewna, tęskna i po prostu urokliwa muzyka. Dla topielców muzycznych, czyli tych, którzy lubią się poddać dźwiękom, przymknąć oczy i słuchać, to obowiązkowa pozycja do zaliczenia.

Fabularnie sceniczna "Maria" jest oparta na powieści ukraińskiej pod tym samy tytułem autorstwa, podobnie jak Statkowski, niedocenionego i zapomnianego artysty, jakim dziś jest Antoni Malczewski. Swoje najważniejsze dzieło wydał rok przed śmiercią i nie zdążył się nacieszyć sławą, jaka mu się słusznie należała. Do dziś poloniści z czasów, kiedy na uniwersytecie cokolwiek się jeszcze czytało przed egzaminem, pamiętają inwokację:

Ej! ty na szybkim koniu, gdzie pędzisz, kozacze?

Czy zaoczył zająca, co na stepie skacze?

Czy rozigrawszy myśli, chcesz użyć swobody

I z wiatrem ukraińskim puścić się w zawody?

Lub może do swej lubej, co czeka wśrzód niwy,

Nucąc żałosną dumkę, lecisz niecierpliwy?

Nieprzypadkowo Słowacki urzeczony pięknem dzieła Malczeskiego (jak w oryginale pisał się występujący na obrazach w stroju kozaka autor) popełnił odpowiedź na "Marię" (powieść poetycka "Wacław"). Malczewski zwany czasami "piątym wieszczem" zajmuje miejsce w polskiej literaturze niepodważalne, ale nikt już dzisiaj nie czyta utworów sprzed Sienkiewicza, chyba że wiersze.

Malczewski oparł swą opowieść na losie Gertrudy z domu Komorowskiej Potockiej, pierwszej żony Szczęsnego Potockiego, którą w 1771 roku porwał teść, by wymóc na synu unieważnienie małżeństwa. Historia skończyła się tragicznie, a jej ciąg dalszy, po zabójstwie będącej w szóstym miesiącu ciąży Gertrudy, czyli dzieje rozpraw, wysokości odszkodowań i decyzji sądowych stanowi osobny, wart rozwinięcia wątek. Malczewski przeniósł tragiczne dzieje do XVII-wiecznej Ukrainy, całość obudował mrokiem, tajemnicą i fatalizmem.

Libretto Statkowskiego zmienia zakończenie i akcenty. Utwór z tajemniczego romantyzmu zamienia się w patetyczny i łzawy sentymentalizm. Najciekawsza postać Pacholęcia jest zmarginalizowana i trywialnie zmartyrologizowana, zamiast mroku i fatalizmu otrzymujemy melodramat. Tak jak muzycznie "Maria" zaskakuje pozytywnie, tak libretto rozczarowuje. Jak sobie poradzić z takim materiałem w XXI wieku?

Michael Gieleta wpadł na karkołomny i przewrotny zarazem pomysł. Przeniósł historię do czasów tragicznych wydarzeń w Polsce z lat 70. i 80. Wojewoda jest generałem stanu wojennego, Zmora to oficer ZOMO, a Miecznik to autorytet moralny opozycji solidarnościowej. Maria ginie utopiona - o podobieństwie do śmierci księdza Popiełuszki mówi sam reżyser, a my w osłupieniu oglądamy wolno toczącą się akcję, zadając sobie pytania o sensy i upoważnienie do takiego potraktowania historii najnowszej, dla wielu ciągle żywej. Przedstawienie tak potężnego problemu jak podział narodu dokonany przez elity w rażąco naiwnej formie patosu i emocjonalności charakteryzującej złe opery zadziwia i prowokuje. Można oczywiście na to spojrzeć jak na propozycję przekorną, formę artystycznej prowokacji - przecież trzeba odśmiać, rozbroić tamte czasy, by móc normalnie żyć. Ale czy w sytuacji, gdy nie zostały spłacone rachunki, a zło nie zostało wciąż ukarane i co więcej, wiadomo, że nigdy nie będzie ukarane, a ci którzy będą domagali się prawdy zostaną uznani za wrogów wzrostu PKB lub pobłażliwie zneutralizowani, czy w takiej sytuacji właśnie w Gdańsku, właśnie w sierpniu, z takiego kalibru odpowiedzi powinniśmy być zadowoleni? Ale czy wypada takie pytania, absolutnie nie na miejscu, zadawać?

Pytanie równie przewrotne, jak inscenizacja międzynarodowego zespołu dowodzonego przez Michaela Gieletę, który przeniósł prawie 1:1 inscenizację irlandzką. Odbierając propozycję w kategoriach formy, należy pochwalić Fabio Tobliniego za kostiumy: ubrania, fryzury czy choćby okulary - jako żywo przypominają najgorsze czasy w dziejach mody. Wizualizacje Andrzeja Gouldinga, kolejnego Polaka z Wysp, bardzo dobre technicznie, tworzą tło historyczne zdecydowanie lepiej niż stereotypowa scenografia. Jak widać epoka PRL-u i "Solidarności" przechodzi do kategorii "Rekonstrukcje", trzeba pokazać wieniec z rolek papieru toaletowego, by uwiarygodnić opowieść; symbol, metafora, niedopowiedzenie - to towary prawie zakazane w "Marii". Dominują patos, afektowność i ckliwość w stylu wydawnictwa "Strażnica". Szkoda, że reżyser tak ustawił wykonawców, że całość jest podana w poetyce XIX-wiecznej naiwności. Można oczywiście spojrzeć na całość z przymrużeniem oka i wręcz zachwycić się stylizacją, ale ja nie potrafiłem i czekałem na braci Marx, by poszaleli z dekoracjami, jak w "Nocy w operze". Wiem, że umowność teatralna nie zna granic, ale tym razem moja wyobraźnia była w słabszej formie, gdy obserwowałem rycerza w okularach i dżinsach, który wrócił w porwanej, flanelowej koszuli z potyczki z Tatarami.

Niezwykła była na pewno scena marszu zomowców i tańców milicyjnych. To swoiste przekroczenie, pochodzące z innej zupełnie krainy niż całość. Wokalnie złoty medal dla Jakuba Monowida, w roli Pacholęcia. Jego kontratenor pochodził nie z tego świata, jak i postać, którą odtwarzał. Nie zawiedli Paweł Skałuba (w roli Wacława) i Leszek Skrla jako Miecznik. Niestety, wiele partii wokalnych było zupełnie niezrozumiałych, szczególnie zawiódł męski chór. Wraca jak bumerang pytanie o napisy na polskich operach.

Bardzo dobrze przyjęta przez premierową publiczność gdańska "Maria" jest przykładem świetnego zamysłu, ale ostateczny efekt nie jest jednoznaczny. Śpiewanie o czasach najnowszych w konwencji sprzed kilkudziesięciu lat należy uznać za eksperyment formalny, na swój sposób ciekawy, ale w ostatecznym rozrachunku dyskusyjny. To utwór przede wszystkim dla osób pamiętających tamte czasy, urodzeni po stanie wojennym i poszukujący czegoś więcej mogą poczuć się zagubieni historycznie i estetycznie.

Piot Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
28 sierpnia 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...