Peerfekcyjny Gynt

"Peer Gynt..." - reż. Paweł Miśkiewicz - Teatr Dramatyczny w Warszawie

Paweł Miśkiewicz i Dorota Sajewska pocięli tekst "Peer Gynta" na drobne części, niektóre wyrzucili, a resztę wymieszali. Pierwotna chronologia losów ibsenowskiego bohatera została w efekcie znacznie zaburzona. Całe zamieszanie jest tym większe, że Peerów jest aż pięciu. I do tego podczas spektaklu wszędzie skaczą małpy. Jednak z tego rozgardiaszu znaczeń, osobowości, historii, prawd i kłamstw, w każdej scenie spektaklu przebija stare przesłanie: być sobą, to zapomnieć o sobie

Peer Gynt nie chce jednak o sobie zapomnieć. Jego imię odmieniane przez wszystkie przypadki powtarzane jest w spektaklu wielokrotnie. Peer cesarzem, Peer królem. Peer to, Peer tamto. Przez cały spektakl poruszamy się krętymi ścieżkami świadomości Peera, poznając różne etapy jego życia, które nie jest drogą człowieka, lecz trolla, gdyż tak jak one poprzestaje on na sobie, kocha tylko siebie. Mimo że aktywnie szuka odpowiedzi na pytanie o naturę ludzką, błądzi, a my razem z nim. Uczucie zagubienia i niepewności często towarzyszy widzom. Pogłębia je jeszcze zmiana sceny w połowie spektaklu, kiedy prowadzeni przez rozskakane małpy wszyscy przenoszą się z przypominającego muzeum historii naturalnej foyer, gdzie spektakl się rozpoczął, na scenę przyobleczoną w bajkową skandynawską scenerię. Peer jednak sprawia wrażenie bardzo pewnego siebie, własnego ja gyntowskiego, aż do ostatniej sceny, kiedy dosięga go przetapiacz guzików – Śmierć. Bohater ma zostać przetopiony, bo jest produktem wadliwym, nieudanym, nigdy nie był sobą. W swojej bucie próbuje jeszcze negocjować i szukać świadków, który potwierdzą jego tożsamość. O to jednak nie łatwo i tylko Solwejga, która z miłości do niego wyrzekła się własnego szczęścia, ratuje Peera.

Kobiety jednak w całym spektaklu pełnią rolę drugorzędną. Już pierwsze słowa wypowiedziane przez Peera podczas panelu dyskusyjnego dotyczącego tożsamości człowieka wskazują na pewne ograniczenie tematyki sztuki do mężczyzn. Mówi on: „Człowiek, czyli mężczyzna”. Bo czyż człowiek gyntowski – niedojrzały, egoistyczny zdobywca – nie jest częściej mężczyzną?

Kobiety są w tej sztuce tylko tłem: wykorzystane i porzucone – Ingryda (Jolanta Olszewska), rozerotyzowane – Pani w Zieleni (Katarzyna Figura), niedocenione – Solwejga (Anna Nehrebecka). Tylko Aasa, matka bohatera, którą w sposób wręcz fantastyczny zagrała Barbara Krafftówna, zbudowała z synem silniejszą więź. Scena jej spokojnej śmierci i ostatniej rozmowy z Peerem jest bodaj najbardziej poruszająca w całym spektaklu.

Ciekawym jest także rozbicie roli Peera na pięciu aktorów – Krzysztofa Baumana, Mariusza Benoit, Krzysztofa Dracza, Adama Ferencego i Marcina Trońskiego. Czy to dlatego, że Dracz świetnie wspina się po kolumnach, Ferency przemawia z pasją, a Benoit jest w stanie doskonale oddać smutek siedzący w duszy Peera? Czy chętnych do tej roli było tak wielu, że aż ciężko było wybrać? Czy może reżyser nie znalazł nikogo, kto (wybaczcie aktualną filmową metaforę) mógłby zagrać zarówno białego jak i czarnego łabędzia? Ten prosty chwyt ukazuje wyraźnie jak rozbita jest tożsamość Peera. Postaci te nawet nie żyją ze sobą w zgodzie, ale wręcz walczą, rywalizują. Każdy z bohaterów mógłby powiedzieć o sobie: to ja, Peer Gynt, ale żaden z nich tak do końca naprawdę nie wie, co przez to rozumie.

Pytania o tożsamość człowieka padające w „Peer Gyncie” opatrzono jeszcze komentarzami wyjętymi z tekstów z epoki Ibsena. Największe wrażenie robi tyrada Adama Ferencego zaczerpnięta z dzieł Wacława Nałkowskiego. Wychwala on ludzi, u których życie wewnętrzne, duchowe, refleksyjne góruje nad tym, co zewnętrzne, cielesne i związane z czynem – „typy, niemogące wyżyć w atmosferze pospolitości, a tem bardziej podłości”. Jest ich jednak niewielu, a cała reszta ludzkości dzieli się na trzy rodzaje: ludzi-byków o olbrzymiej energii, torujących drogę zewnętrznemu rozwojowi ludzkości, będących jednak z punktu widzenia psychicznego niczym innym jak zwierzętami pociągowymi; ludzi-świń, którzy wślizgują się wszędzie, zajmują intratne stanowiska, ale żadnego pożytku nie przynoszą; ludzi-drewna pozbawionych uczuć, będących jednak po stosownym wyszkoleniu doskonałymi fachowcami, świetnie działającymi maszynami.

Wychodząc z teatru zastanawiałem się, ile różnych „ja” we mnie siedzi, czy któryś z typów Nałkowskiego aby do mnie nie pasuje oraz czy przypadkiem z tyłu nie dynda mi ogona trolla. Są to pytania, które trudno pozostawić bez odpowiedzi po obejrzeniu tego spektaklu. Nie jest to sztuka, obok której można przejść obojętnie. Nie jest to dzieło, które można przetopić na guziki.

Tomasz Janyst
Teatrakcje
19 marca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...