Perwerysyjna gra
"Kochanek" - reż: Józef Opalski - Teatr im. Słowackiego w KrakowieTrudno uwierzyć, że "Kochanek" Pintera powstał w 1963 roku. Oglądając udaną krakowską adaptację rzadko wystawianego w Polsce tekstu w reżyserii Józefa Opalskiego, ma się wrażenie jakby sztuka została napisana wczoraj. To w dużym stopniu zasługa uniwersalnego tematu. Nie od dzisiaj wiadomo, że relacja pomiędzy dwojgiem ludzi, którzy postanowili żyć razem, rzadko jest idyllą. To wieczna walka prywatnych pożądań z konsekwencjami zgniłego kompromisu. Pinter opisuje międzyludzkie relacje ostro, bez cienia artystowskiej egzaltacji.
Doskonale obsadzeni Dominika Bednarczyk i Grzegorz Mielczarek, podczas trwającego zaledwie godzinę spektaklu, wiarygodnie pokazują wszystkie kolory związku dwojga ludzi. Trwa długi seans samobiczowania. Podobnie ubrani bohaterowie, w ściśle przylegających do ciała białych golfach, w rytmie znakomicie dobranej muzyki swingującego Londynu, wchodzą w role domniemanych lub rzeczywistych kochanków, zadają rany, wpadają w histerię, przebaczają winy. Scenografia, zaprojektowana przez Agatę Dudę-Gracz, jest umowna. Żadnego małego realizmu, nie ma biurka, meblościanki, łóżka - tylko osaczający bohaterów i widzów sznur korali nawleczonych na niewidzialne nitki, którymi jednak najwyraźniej ktoś pociąga.
Kto? Przypuszczalnie my sami.
Być może Ona i On zwyczajnie trochę się sobą znudzili. Daleko za nimi pierwsza ekstaza seksu nocy letniej, pasjonujące dyskusje, budowanie nowego życia. Konstrukcja mniej więcej została opracowana, mają dom, zarabiają pieniądze, jednak w pewnym momencie czują, że zabrakło im pasji. Trzeba wymyślić ją na nowo.
Nie chcę wiedzieć, czy Ona grana przez Dominikę Bednarczyk rzeczywiście miała/ma romans, albo czy On we wspaniałej kreacji Grzegorza Mielczarka, korzystał kiedyś z usług prostytutek. W tym przypadku liczy się bowiem prawda ludzkiego wyznania. Jest bolesna. Matematyka w relacji dwójki osób walczących o szczęście, rzadko przynosi spełnienie. Desperacko szukamy erotycznych stymulantów, bojąc się samotności w najbardziej dotkliwym, egzystencjalnym znaczeniu tego słowa. Wcale nie chodzi o to, że nie będziemy mieli z kim iść do łóżka, seks to biologia, ważniejsze jest natomiast poczucie absolutnej pustki, jałowości życia, w której nie ma miejsca dla nikogo.
Właśnie dlatego bohaterowie "Kochanka" grają va banque, ryzykują wszystko co jeszcze posiadają: Ona - intymność, On - dobre angielskie wychowanie. Żeby ocalić miłość, zabijają szlachetność. Kobieta wchodzi w rolę dziwki, mężczyzna sadystycznego samca. Jak w "Gorzkich godach" Polańskiego, czujemy że tego rodzaju perwersyjna gra nie zaprowadzi ich do żadnego celu. Mechanizm napędza się sam, jeszcze ostrzej, boleśniej, aż do kresu, popiołów, absolutnego wyczerpania przeciwnika.
Ani Pinter, ani Opalski, nie przesądzają, czy w tym szaleństwie jest jakakolwiek metoda, pokazują jedynie, że budowanie relacji to nieustanna wojna, poligon doświadczeń, a testowanie nowych podniet to gra podwyższonego ryzyka, która w końcu przerasta uczestników perwersyjnej zabawy.
Domyślam się że dla uczestników tego scenicznego przedsięwzięcia praca nad spektaklem musiała być przygodą szczególną. W wypadku aktorów chodziło także o przekroczenie ram ekshibicjonizmu, w przypadku reżysera o znalezienie odpowiedniego klucza estetycznego dla paradoksalnego tekstu Pintera. Zamierzenia się powiodły. Stara psychodrama wciąż mocno uwiera. Jest jak drzazga, jak rana, z którą każdy widz będzie musiał zmierzyć się samodzielnie.