Pięciu gniewnych ludzi
"Ława przysięgłych" - reż. Jakub Krofta - Teatr Ateneum w Warszawie - foto: Bartek Warzecha - mater. prasowe„Ława przysięgłych" Ivana Klimy obejrzana w Teatrze Ateneum nie daje mi spokoju. Prowokuje ciąg myśli, które nie pozwalają się skupić na niczym oprócz rozważania, czy przedstawienie było bardziej podobne do najlepszego filmu świata, czyli „Dwunastu gniewnych ludzi" Sidneya Lumeta, czy do „Procesu" Franza Kafki, a może do obrazu „Życie za życie – The Life of David Gale" Alana Parkera? I trochę do... czeskiego filmu?
Oto jesteśmy widownią w sali sądowej, gdzie odbywa się dziwny proces – oskarżonego nie doprowadzono, Prokurator grzmi podniośle o sprawiedliwości, w mowie mocno jednak nasyconej fałszywymi nutami, Obrońca wychodzi na znak protestu wobec jawnej stronniczości Przewodniczącej składu sędziowskiego, a pięcioro ławników... Właśnie, pięcioro, choć według przepisów powinno ich być sześcioro! A sprawa przecież toczy się o zabójstwo, o stwierdzenie, czy oskarżony zabił narzeczoną, czy jego wina jest bezdyskusyjna, czy pójdzie na sznur! Oczy całego społeczeństwa są zwrócone na członków ławy przysięgłych...
Instytucję tę wymyślono po to, by szansa bycia uczciwym została dana większej ilości osób. By wprowadzić, jak mawiają juryści, udział czynnika społecznego, co Przewodnicząca tłumaczy głupszym od siebie ławnikom ze swojej pozycji siły i z wielkim namaszczeniem. Werdykt ławy musi być jednomyślny lub mieć kwalifikowaną większość, wtedy sędzia zawodowy może na jego podstawie wydać wyrok. Sąd, ostoja sprawiedliwości. Sprawiedliwość, ostoja państwa prawa. Sędzia – niezawisły, uczciwy, przyzwoity, prawy... Kilka razy podczas przedstawienia po co bardziej wzniosłych hasłach słychać było wybuchy śmiechu wśród widzów. Humoru jest w sztuce sporo, a doskonałe aktorstwo całej obsady jej ogromnym walorem.
Pierwszy akt to mistrzowskie studium typów ludzkich i dramatycznie rozwijającego się napięcia. Piątce obcych sobie osób powierzono zadanie ponad siły – mają orzec o winie lub niewinności oskarżonego, którego to wyboru de facto nie mają. Przewodnicząca – świetna, straszna (Maria Ciunelis) – cedząc twardym głosem ociekające obłudą formułki nieustannie naciska na członków ławy, aby wydali jedyny słuszny wyrok skazujący. Wtóruje jej w tym Prokurator (Dariusz Wnuk), a że Obrońca (Tomasz Kozłowicz) chyłkiem się wycofuje, sędziowie przysięgli zostają sami. Sami ze swoimi pozorami, kompleksami, słabością i strachem. Ich protesty formalne i zagubienie wobec machiny sądowniczej stopniowo zanurzają nas w atmosferze zagrożenia i absurdu. Czujemy się jak kafkowski Józef K., aresztowany bez powodu, bez uprzedzenia, bez sensu – bo oni się tak czują.
Wspaniali aktorzy odegrali przysięgłych, cała piątka! Fryzjer (Bartłomiej Nowosielski) to genialna kreacja – tak zwany typowy fryzjer, typowy taksówkarz, albo typowy kark z Pragi. Skończony prostak, ale mający swój rozum, z ambicjami do bycia znawcą; niby raptus, ale uległy, kiedy wyczuje czyjąś przewagę. Sklepikarka (Katarzyna Łochowska), cudowna jako przygłupia, uczuciowa, łatwa do zmanipulowania kobietka; wiadomo, kura domowa. Tych dwoje to doskonały obraz tej części społeczeństwa, którą najłatwiej oszołomić, kiedy wmówi im się, że są ważni, że są równi tym wykształconym, tym lepszym. Czyli komu? Pozostałym przysięgłym: Bizneswomen (Magdalenie Schejbal), ostrej lasce, świetnie ubranej, oczytanej i wygadanej jak nikt, która jednak bardzo szybko traci ducha i sprzeniewierza się własnemu sumieniu. Ona i Powrócony (Janusz Łagodziński) reprezentują warstwę społeczną, która niby by mogła, ale nie ma ani motywacji, ani odwagi, by sprzeciwić się nieprawości. Powrócony się jej w końcu sprzeciwia, ale... To Fryzjer i Sklepikarka miewają podczas procesu odruchy autentycznego człowieczeństwa. Jest jeszcze Lobbysta (Grzegorz Damięcki), rola odegrana z najwyższym kunsztem aktorskim. To sprytny lizus, manipulant z gęba pełną frazesów; kiedy trzeba – uwodziciel, a i zastraszyć potrafi. A przecież sam się boi, to jest jego motywacją w działaniu. Działaniu na korzyść systemu, oczywiście. Ot, lobbysta.
W postaci Powróconego Klima sportretował chyba samego siebie, cenzurowanego w czasach komunistycznego państwa czeskiego. To sylwetka wyjątkowo niejednoznaczna i nie wiadomo, co ostatecznie mająca na celu. Każda z postaci w sztuce jest zagadkowa, a ich wyjaśnienia co do własnego życiorysu czy konkretnych zachowań, odkrywane mimo woli lub zupełnie otwartym tekstem, potęgują tylko atmosferę sennego koszmaru. Oniryzm jak u Kafki.
Spektakl w bardzo inteligentny i jednocześnie delikatny sposób otwiera nigdy nie zamkniętą dyskusję nad zasadnością kary śmierci. Jej zwolenników, którzy podnoszą argumenty, że jest dobra, bo tania, bo dzięki niej nie utrzymujemy brejwików, i że pełni funkcję odstraszającą, trudno jest przekonać, że jakoś do tej pory nie odstraszała, choć stosowana jest od tysięcy lat. A tymczasem co, nie przejmujmy się tym, że jej nieodwracalność jest jej największą wadą? Bo co z tymi, których – choćby niechcący – skazaliśmy niewinnie? Pytania jak u Lumeta. No i co, pytam, z tym, który ma wcisnąć guzik, co z jego sumieniem? Sumienie, niemodne słowo.
Po tym, jak okazuje się, że przysięgli nie mogą opuścić budynku sądu i że właściwie debatują nad winą ... trupa, coraz bardziej pogrążamy się w absurdzie i zagmatwaniu niedopowiedzianych wątków. Czeski film w teatrze, czyli, za profesorem Jerzym Bralczykiem: „ (...) sytuacja, w której nie wiadomo, o co chodzi. W latach sześćdziesiątych minionego stulecia popularne było czeskie kino, które czasem w swojej awangardowości stawiało wysokie wymagania odbiorcom. Było to powodowane i cenzurą, i ambicjami, ale zrozumieć było trudno. Niektórzy przyjmowali to z pokorą, inni próbowali ratować wysokie mniemanie o własnej inteligencji myśleniem o dziwnej modzie."
Za warszawską inscenizację wzięło się dwóch rodaków autora sztuki. Reżyser Jakub Krofta, ceniony i nagradzany w Czechach, w Polsce i na świecie, od lat pracujący we Wrocławiu, oraz scenograf Jan Štepanek, ukształtowany w Austrii i w Niemczech, oprócz rodzinnych Czech, gdzie pracował między innymi nad scenografią do dzieł Janáčka i Moliera w Teatrze Narodowym - Operze Praskiej. Stworzyli poruszający obraz, realistyczny i bliski.
Pozostawia on widzów z najbardziej natrętnie powracającymi w życiu pytaniami: O co tu chodzi? Jaki ja mam wpływ na cokolwiek? I – jak wobec tego wszystkiego żyć?