Pies na scenie
„Dziewczyna z Dzikiego Zachodu" – reż. Karolina Sofulak– Teatr Wielki w Łodzi - 18.12.2022Opera osadzona na Dzikim Zachodzie? Okazuje się, że to jak najbardziej możliwe, a udowodniło to wystawiane w Teatrze Wielkim dzieło wielkiego kompozytora przełomu XIX i XX wieku – Giacomo Pucciniego. Ideę, na której kanwie powstała sztuka, kompozytor zaczerpnął podczas jednej ze swoich podróży zagranicznych, kiedy to przebywając w Nowym Jorku, ujrzał teatralną inscenizację sztuki Davida Belasco – „The Girl of the Golden West".
To właśnie na podstawie jej tekstu, wraz z autorami libretta – Guelfo Civininim i Carlo Zangarinim - stworzył omawianą operę „La Fanciulla del West" wystawioną po raz pierwszy w 1910 roku. Przyjrzyjmy się jednak kwestii, czy pomysł sprawdził się w realizacji?
Reżyserką jest Karolina Sofulak związana głównie z zagranicznymi opera house'ami takimi jak: Opera North, Teatro Regio di Torino czy Opéra de Dijon. Została uhonorowana nagrodą główną w międzynarodowym konkursie reżyserskim European Opera-directing Prize za reżyserię „Manon Lescaut" Pucciniego, a sztuka ta została także rok później wystawiona w Operze Holland Park w Londynie. W Polsce współpracowała zaś z Teatrem Wielkim w Poznaniu (m.in. „Faust" Gounoda) czy też Operą Narodową w Warszawie (np. przy „Turandocie" również Giacomo Pucciniego).
Twórca muzyki – Giacomo Puccini – także przez wiele lat podróżował i był postacią, którą fascynowały nie tylko kultury w pewnym stopniu „egzotyczne", ale i mniejszości etniczne obecne w otoczeniu, w którym na dany moment przebywał. Na kanwie takich fascynacji powstały „La Bohème" („Cyganeria"), „Madame Butterfly", „Tosca" czy też omawiana „Dziewczyna z Dzikiego Zachodu". U schyłku życia kompozytor stworzył „Turandota", którego jednak nie zdołał dokończyć przed śmiercią. Choć Franco Alfano dokończył sztukę, to premiera opery dwa lata po śmierci mistrza nie uwzględniła już części powstałej po jego odejściu.
Powracając jednak do tematu opery granej obecnie w Teatrze Wielkim, warto wyróżnić dyrygenta, którym był Wojciech Rodek, wydobywający potęgę muzycznego oddziaływania przez cały okres trwania dzieła. Muzyka była tutaj największym atutem – była poruszająca, odpowiednio zdynamizowana i wywoływała dreszcze na skórze poprzez odpowiednio poprowadzone crescendo. W jednym momencie jednak jej potęga wywołała we mnie poczucie konsternacji – w scenie, gdy główna bohaterka Minnie (Olga Mykytenko) wygrywa w karty „uratowanie" ukochanego Ramerreza (Dominik Sutowicz) od szubienicy, pojawia się donośna sekwencja muzyczna z jej dźwięcznym śmiechem przypominającym raczej śmiech złoczyńcy niż dziewczyny, która czuje ulgę. Czy było to echo wygranej w karty? Dlaczego podczas takiego rodzaju reakcji trzymała w ramionach ukochanego? Tutaj pojawił się we mnie konflikt, ale i tak ogromnie doceniam kierownictwo muzyczne, gdyż był to raczej problem „scenariuszowo-realizatorski" niż samego dyrygenta. W pozostałych kwestiach muzyka spełnia swoją funkcję doskonale.
By zrozumieć, o jakie kwestie chodzi, należy przytoczyć najpierw, o czym właściwie jest opera. Na ten fakt oczywiście bezpośrednio wskazuje tytuł, ale nie tylko o samą tytułową „dziewczynę" tu chodzi. Przenosimy się na kawałek pustyni, na której swój lokal prowadzi Minnie z pomocą barmana Nicka. Bar odwiedzają górnicy, którzy przesiadują w nim i grywają w karty, przede wszystkim po to, by móc wzdychać do dziewczyny z bliska. Ona jednak odrzuca adoratorów, marząc o wiecznej miłości, jaką widziała u swoich rodziców. Wtem pojawia się Mister Johnson (Dominik Sutowicz), którym dziewczyna zafascynowana była już przy wcześniejszym spotkaniu wiele lat temu. Przypadkiem mężczyzna zaczyna kręcić się po lokalu, w którym przechowywane są pokaźne zasoby złota właśnie wtedy, gdy po okolicy zaczynają krążyć wieści o ukrywającym się w pobliżu bandycie i złodzieju Ramerrezie...
Od pierwszej sceny pierwszego aktu kiedy zbiorowo zaczęli śpiewać górnicy, można było poczuć klimat znanych westernów powstałych w kinie już wiele lat w po stworzeniu sztuki i wejść do innego świata, m.in. dzięki czarującemu Sonorze (Andrzej Kostrzewski), Harry'emu (Marcin Ciechowicz) czy uroczemu Joemu (Pepe Díaz). Jak tylko Dominik Sutowicz wszedł na scenę, od razu wywarł ogromne wrażenie mocnym, donośnym głosem zraz przebijającym się przez nawet najbardziej dynamiczne sekwencje muzyczne. Potęgą głosu zachwycał również aktor występujący podczas krótkiego epizodu jako José Castro, bandyta ze zgrai Ramerreza - Rafał Pikała, a delikatną melodyjnością Agnieszka Makówka jako Wowkle. Olga Mykytenko oraz Łukasz Motkowicz (Jacka Rance) z czasem również dali ujście poruszającym umiejętnościom swoich strun głosowych. Problemem dla mnie była jednak sama konstrukcja postaci głównej bohaterki – wydawała się ona nieco niekonsekwentna i dość płytka. Na początku sprawiała wrażenie niezależnej kobiety stawiającej czoła każdemu, a pod wpływem jednego spotkania z Misterem Johnsonem już zaczęła „mięknąć" – umniejszała swoim osiągnięciom, zaczęła uważać się za niegodną miłości. Na tę niespodziewaną wrażliwość zapewne wpłynęło nowe, nieznane dotąd rodzące się uczucie wobec mężczyzny, ale wciąż odczułam tę zmianę jako dosyć nienaturalną. Dość sztucznie wypadały także nagłe wtrącenia Minnie, dotyczące nieszczęść dotykających pozostałą część społeczeństwa. Brakowało mi płynniejszego przejścia oraz wykończenia wątku samego bandyty Ramerreza, który nie przyznawał się do morderstw – czy faktycznie był sprawcą i nie chciał się zwyczajnie do nich przyznać, czy też był w tej sprawie rzeczywiście niewinny? Z drugiej jednak strony, doceniam pozostawienie pewnych kwestii do refleksji – samo zastanawianie się nad takimi szczegółami jest przedłużeniem wrażenia wywieranego przez dzieło podczas jego bezpośredniego doświadczania.
Doświadczenie to dopełniały scenografia i kostiumy – dekoracje przygotował Kamil Lenda, natomiast kostiumy Zuzanna Markiewicz. Na scenie powstało odwzorowanie preryjnej i pustynnej estetyki poprzez surowe, drewniane rekwizyty do saloonu (włącznie z charakterystycznymi drzwiami wahadłowymi) czy plakaty z drukiem listu gończego, a wszystko to zostało oświetlone ciepłym, przypominającym golden hour światłem. Z kolei dom bohaterki na wzgórzu wydawał się już wnętrzem bardziej kameralnym i zimniejszym ze względu na mniejszą ilość dekoracji, ale i chłodniejszą barwę oświetlenia. Ciekawy zabieg oświetleniowy pojawił się również pod koniec dzieła, kiedy wyróżnieni czerwonym światłem zostali główni bohaterowie i było ono ostatnim, które zgasło z końcem spektaklu. Realizator dekoracji i reżyser oświetlenia Kamil Lenda współpracował z Teatrem KTO, Teatrem Groteska, Łaźnia Nowa czy Teatrem Nowym w Łodzi, a także reżyserował oświetlenie m.in. przy „Turandocie" (reż. Karolina Sofulak) wystawianym w Operze Krakowskiej. Zarówno scenografia, jak i kostiumy tworzyły dystynktywną atmosferę nieokiełznanego regionu znanego widzom z westernów. Kostiumy uwzględniały powycierane kowbojskie spodnie i kamizelki w ciepłych odcieniach brązu, emblematyczne kapelusze czy dźwięczące przy każdym kroku ostrogi. Kostiumografka Zuzanna Markiewicz realizowała wcześniej kostiumy dla warszawskiego Och-Teatru do „Ożenku" Janusza Gajosa, dla łódzkiego Teatru Nowego do „Kto nie ma, nie płaci" oraz Teatru Muzycznego do „Nędzników". Pracowała także w Teatro dell' Opera di Roma, a obecnie (od 2009) projektuje kostiumy dla Stowarzyszenia Teatralnego Badów.
Warto na koniec wyjaśnić, skąd tytuł recenzji? W scenie otwierającej dzieło pojawia się bowiem, oprócz trubadura, pies. Pies na pierwszy rzut oka zwyczajny, ale wyjątkowy dlatego, że stał się główną atrakcją opery – publiczność poruszona w trakcie zaistniałej sceny nie przestała dyskutować o zwierzęcym aktorze już do końca spektaklu – był głównym tematem rozmów na przerwach (a nawet i podczas pozostałych aktów). Czy to dobrze, że wywołał aż tak silną reakcję? I tak i nie – z jednej strony zdynamizował scenę i wywołał wiele uśmiechów na twarzach widzów, z drugiej jednak stał się na tyle silnym wstrząsem dla wielu, że już nie potrafili skupić się na reszcie spektaklu i wychodząc, sprawiali wrażenie, jakby tylko jego zapamiętali. W mojej pamięci pozostało mieszane doświadczenie, ale z przewagą kwestii pozytywnych związanych z pierwszym dziełem w charakterze westernu, jakie miałam okazję ujrzeć na teatralnej scenie. Odpowiednio oddano atmosferę nadzwyczajnej lokalizacji, a do zbudowania szczególnego nastroju posłużyły zarówno ciekawie zainscenizowane sceny zbiorowe, jak i kameralne sceny w górskiej chacie.
foto: Joanna Miklaszewska - zdjęcia obejmują pierwszą premierę podczas której: Minnie – Dorota Wójcik, Jack Rance - Viktor Yankovskyi, Wowkle – Olga Maroszek