Piosenka to cały mój teatr

rozmowa z Michałem Bajorem

Z Michałem Bajorem o jego nowej płycie, znajomości z Markiem Grechutą i Jonaszem Koftą, tęsknocie za piosenką literacką, powodach odejścia od aktorstwa i najbliższych planach rozmawia Henryka Wach-Malicka

Najnowsza pańska płyta przynosi spotkanie z niezwykłą dla wielu odbiorców twórczością Marka Grechuty i Jonasza Kofty. Repertuar tych artystów to, prawie nieosiągalna dziś na polskim rynku muzycznym, symbioza prawdziwej poezji, pięknej muzyki i oryginalnej interpretacji. Czy coś w ich dorobku uwiodło pana szczególnie?

Wszystko, o czym pani mówi, ale także tęsknota za czasami, gdy dobra piosenka trafiała dosłownie "pod strzechy", pełno jej było bowiem w radiu i telewizji. Szczyt popularności obydwu wykonawców przypadł na moją młodość. Ja przy tej muzyce wyrosłem. Pochodzę z Opola i towarzyszyłem wielu festiwalom polskiej piosenki, na które zabierał mnie ojciec, wówczas aktor Opolskiego Teatru Lalek. Chodziłem z tatą na próby, podglądałem jak pracują na estradzie artyści. Właściwie pamiętam debiuty wszystkich największych pieśniarzy tamtego czasu. Miałem pięć lat, kiedy po raz pierwszy wystąpiła w Opolu Ewa Demarczyk. Widzę ją jak przez mgłę, ale przypominam sobie, że zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Kofta i Grechuta bez najmniejszej wątpliwości odcisnęli piętno na historii polskiej piosenki, a ich utwory towarzyszyły mi w artystycznym dojrzewaniu. Wróciłem do tamtej fascynacji z sentymentu, ale chciałem też pokazać, że ich mądre, doskonałe literacko i muzycznie piosenki znała kiedyś cała Polska. Choć wykonawcy nie szaleli po estradzie w ekscentrycznych strojach i perukach, to przecież pamiętamy ich doskonale.

Ja też się wychowałam na tej muzyce; do dziś zaskakuje mnie jej różnorodność i zmienność nastrojów. Praktycznie można się było przy niej i doskonale bawić, i wzruszać, i nawet o życiu podumać...

Przygotowując album, wsłuchiwałem się w poszczególne utwory. Aż trudno uwierzyć, ile jest w nich prawdy o człowieku. Takiej codziennej, ale przejmującej prawdy. U Grechuty, wbrew pozorom, więcej jest pogody i skłonności do żartu; Marek umiał żyć i cieszyć się chwilą. Kofta miał wyraźniejszą skłonność do melancholii, pewnie przez chorobę, z której zdawał sobie sprawę i wiele życiowych zakrętów, które nie zawsze udawało mu się pokonać. Ale nie ma wątpliwości - obydwaj byli mistrzami. Obydwu znałem zresztą osobiście, Jonasza lepiej, Marka mniej. To też miało wpływ na moją interpretację ich piosenek.

Jest pan aktorem, a piosenka to przecież mały teatr. Czy dramatyzm, zawarty w piosenkach Kofty i Grechuty inspirował pana do własnej interpretacji tych tekstów?

Naturalnie. Estrada, którą wybrałem po zagraniu wielu ról filmowych i teatralnych, jest jakby naturalną konsekwencją moich zawodowych wyborów. Inscenizowanie, w najlepszym słowa rozumieniu, piosenek to szczególny rodzaj aktorstwa.

No właśnie, zapytam bez bawienia się w podchody: dlaczego odszedł pan od aktorstwa? Nie całkowicie, ale jednak. Śląska publiczność doskonale pamięta pana kreację w roli Che w musicalu Evita w chorzowskim Teatrze Rozrywki. Kinomani - role filmowe, z ostatnim, świetnym Neronem w Quo vadis. Wielu widzów ma do pana o to odejście trochę pretensji.

Przepraszam ich, ale ja do siebie pretensji nie mam. Naprawdę nie widzę siebie ani w telewizyjnych tasiemcach, ani w roli ćwierćinteligenta-gangstera, wypluwającego stek przekleństw zamiast dialogu z ekranowym partnerem, ani w postaci jakiegoś "romantycznego komedianta". A niestety, i proszę mi nie wmawiać, że się mylę, tak mniej więcej wygląda większość polskiej produkcji filmowej. No, uczciwie mówiąc, tak wyglądała do niedawna, bo coś w polskiej kinematografii jednak zaczyna zmieniać się na lepsze. Jeśli otrzymam propozycję zagrania interesującej roli, w ciekawym, mądrym filmie, to obiecuję, że natychmiast wrócę na ekran. Ale na razie jestem szczerze usatysfakcjonowany tym, co robię.

A teatr? Przecież jest pan wymarzonym aktorem musicalowym. Doskonale przygotowanym do ról muzycznych i ogromnie doświadczonym.

To trochę inna sprawa, związana nie tyle ze sprawami artystycznymi, co ze strukturą organizacyjną i charakterem pracy nad spektaklem. Wyznaję zasadę, że w teatrze nie może być demokracji. Jeśli przedstawienie ma się udać, ktoś musi tym wszystkim bezwzględnie kierować. Reżyser, inscenizator, dyrektor; słowem ktoś, komu aktor bez dyskusji powinien się podporządkować. Teatr, dobry teatr, jest pracą w zespole i z zespołem. Problem w tym, że ja odwykłem od gry w drużynie. Przez lata pracy na estradzie przyzwyczaiłem się do samodzielnego podejmowania decyzji i do indywidualnego gospodarowania swoim czasem. Z boku może to wyglądać na krnąbrność, na "rozpuszczenie", ale tak nie jest. Ja po prostu wiem, że ze swoim dążeniem do niezależności, przeszkadzałbym kolegom i realizatorom. Z tego zresztą powodu z teatru odszedłem, bo przecież nie mogłem żądać dostosowania harmonogramu prób przedstawienia do mojego kalendarza koncertowego. Niektórzy koledzy tego próbowali i nikomu to na dobre nie wyszło. Ja zresztą też nie od razu zdecydowałem się na to rozstanie. W latach 80. usiłowałem pogodzić pracę w filmie i telewizji, granie w teatrze i występy na estradzie. Ale to nie było możliwe bez uszczerbku dla zdrowia. Nie ukrywam też, że irytują mnie dziś tendencje, pojawiające się na niektórych polskich scenach. Nie wiem dlaczego, ale ich szefowie uważają, że jeżeli zaangażują do spektaklu osobę bez specjalnych umiejętności, za to znaną z telewizyjnego show albo z pierwszych stron plotkarskich gazet, to publiczność będzie zachwycona. Moim zdaniem to jakiś absurd. Widzowie czekają na pełny profesjonalizm wykonawców, a nie na nazwisko, za którym stoi chwilowa popularność. Lada moment spektakle grać będą politycy. I to nie okazjonalnie czy w celach charytatywnych.

Na estradzie ma pan własny "teatr"
 
Tak. I robię wszystko, żeby "teatr piosenki Michała Bajora" stał na najwyższym poziomie. Mam naprawdę wierną publiczność, w kraju i za granicą. A na koncerty, co odkryłem z niejakim zdziwieniem, przychodzą już dzieci moich dawnych fanów. Nie obawiam się więc braku zainteresowania. Wielbicieli piosenki artystycznej nie zabraknie, choć ich potrzeby współczesne media próbują zepchnąć na margines. Edyta Geppert, Grzegorz Turnau, ja, ale także młode pokolenie piosenki literackiej nie zamierza schodzić do podziemia, bo nie musi. Widzowie, choć prawie nie ma nas na antenach (nie z naszej przecież winy), doskonale wiedzą gdzie i kiedy koncertujemy. Na naszych występach są tłumy. 

Płyta z nagraniami piosenek Marka Grechuty i Jonasza Kofty to już szesnasty krążek w pana dorobku. Pracuje pan z zaskakującą regularnością, wydając kolejne płyty mniej więcej co dwa lata. Rozumiem, że teraz szykuje się kolejna.

Od kilku miesięcy pracuję z Wojciechem Młynarskim i Wojciechem Borkowskim nad płytą pod roboczym tytułem "piosenki francuskie". Świetna przygoda i spore zmartwienie, bo trzeba dokonać selekcji ogromnego materiału. Ale tak to już bywa, na ogół zawsze trzeba zdecydować się na jakiś wybór.

Henryka Wach-Malicka
Dziennik Zachodni
27 lutego 2010
Portrety
Michał Bajor

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...