Piotr Cyrwus: Trudne czasy dla aktorów? Za Szekspira też były trudne

Rozmowa z Piotrem Cyrwusem

- Pracując w teatrze państwowym, nie jesteśmy w stanie utrzymać rodziny. O, i tu mamy ten niby blichtr zawodu aktora - brak reform, brak finansowania, brak rozwiązań - PIOTR CYRWUS, aktor Teatru Polskiego w Warszawie, o tym, dlaczego dziś więcej jest gwiazd niż aktorów.

Powiedział Pan kiedyś, cytując za innym aktorem, że "kiedyś było wielu aktorów i kilka gwiazd, a teraz są same gwiazdy i niewielu aktorów". Nastąpiło powszechne zgwiazdorzenie?

- Może teraz powołam się na innego kolegę Grzegorza Małeckiego - może trzeba będzie wszystko w teatrze zacząć od nowa, tzn. w naszych wypowiedziach aktorskich. Trzeba zrobić takie ABC najpierw dziennikarzom, a przez to widzom i czytelnikom różnych gazet. Kto to jest aktor? Bo teraz to się wszystko myli ludziom: bo ten aktor to nie jest koniecznie ten człowiek, którego pokazują w telewizji...

Który jeździ na łyżwach, śpiewa albo tańczy.

- Trawestując opowieść Marcina Dańca: "Panie Marcinku, panie Marcinku, a kiedy te gwiazdy będą robiły to, co potrafią". Nie chcę nikogo obrażać ani oceniać, bo to indywidualna sprawa i są takie czasy, a nie inne.

Trudne?

- Zawsze są trudne, za Szekspira też były trudne. Pojawiły się inne możliwości, reklama, seriale, różne show, pytanie na śniadanie... Już jakiś czas temu obiecałem sobie, że będę rozmawiał tylko o sprawach zawodowych, nie o polityce, wychowaniu dzieci czy co do garnka włożyłem.

Wszyscy znają się na wszystkim.

- Kiedyś nawet zapytałem w jednym z programów śniadaniowych, dlaczego my, aktorzy? Jest tylu psychologów, profesorów od gwiazd - mówię o tych sferycznych - a nas się zaprasza na każdy temat. Pani, z którą rozmawiałem, z uśmiechem mi wytłumaczyła, że jakby zaprosili profesora, to ludzie zmieniliby kanał. Nas się chce widzieć w tej telewizji. To jest z jednej strony pocieszające, ale chciałbym, żeby nas widziano tylko w naszych rolach, poprzez grane sztuki, seriale, telewizję czy film, a żeby znawcy wypowiadali się, jak położyć kafelki i jak naprawić samochód. Ale to jest jakiś idealizm.

To jest dwukierunkowa ulica, aktorzy chcą występować w tych rolach, o których Pan mówi, tłumacząc to w ten sposób, że gdyby mieli się utrzymać tylko z etatu w teatrze, to umarliby z głodu.

- Ale to jest inny problem, tamto to jest kwestia popularności, bo przecież nie my z niej żyjemy. Ja z popularności jeszcze naprawdę nie mogę wyżyć. Zapytałem w telewizji, dlaczego aktorów zaprasza się do komentowania. - Na widok profesora ludzie zmieniliby kanał - padła odpowiedź

Popularność nie pomaga?

- Absolutnie, bo zdarza się, że nie dostanę roli, bo jestem za bardzo popularny. Kiedyś nie dostawałem ról, bo byłem za mało popularny. Mogę sobie to wytłumaczyć sam, ja wierzę, że jeśli dostanę rolę, to dobrze ją zagram, dobrze wykonam zadanie. Rozmawiam z kolegami, nikt się, a już na pewno nie ja, po krakowskiej szkole teatralnej nie bił o tę popularność. Taki zrobił się świat. Ileś gazet wychodzi, ileś programów jest, nawet reżyserzy, nawet krytycy teatralni chcą się pokazać w tych mediach. Takie są czasy, ja ich nie oceniam. Mogę ocenić po sobie - grałem w serialu, nagle byłem bardzo popularnym Ryśkiem z "Klanu", później bardzo chciałem pokazać się w różnych miejscach, z innej strony, żeby ludzie kojarzyli mnie inaczej, niż tylko jako Ryśka.

Mówi Pan, że nie bił się o popularność - dlatego, że kiedyś nie było gdzie bywać, czy może mentalność była trochę inna?

- Od dawna jest gdzie bywać, ale zawsze uważałem, że ja mogę się popisać tym, co umiem, czyli przez moją rolę, a nie tym, ile wódki potrafię wypić. Wódkę potrafię wypić, ale kogo to obchodzi?

Może to kwestia kompleksów, które ludzie leczą popularnością?

- Może. Każdy jest inny. I ta różnorodność jest dobra, uważam jednak, że pora uświadamiać ludziom, kto to jest aktor, czym się zajmuje i co należy do zadań aktorskich, a co do jego strefy prywatnej. We mnie walczy ta stara szkoła, że aktor jest od grania, z nowym podejściem. Ale nie wartościuję tego.

Pan postrzega aktorstwo jako misję?

- Chciałbym, żeby to była praca, ale to nie jest normalna praca. Nie idę na osiem godzin do pracy. Dlatego może i można to nazwać misjonarstwem, bo jeśli chce się ten zawód poważnie traktować, to on jest jednak w nas bez przerwy. To zawód, gdzie jesteśmy twórcami i przez nasze role chcemy się podzielić naszą wrażliwością.

Mówimy o teatrze?

- Teatrze, filmie, ale dlaczego nie mamy mówić o serialu. Zawsze mówię, że serial, zwłaszcza taki codzienny, to jest brodzenie w wodzie po kostki, a żeby pływać, trzeba udać się na głębię. A tą głębią jest teatr.

A gdyby teraz dostał Pan nową propozycję zagrania w serialu, przyjąłby ją Pan?

- Oczywiście, dlaczego nie. A kto ma grać w tych serialach. Górnicy? Pielęgniarki?

W niektórych grają.

- Ale to przypisane do naszego zawodu, więc jeśli ktoś uważa, że ten jego produkt, jakim jest serial, my podniesiemy, będziemy w nim dobrzy, to bardzo proszę. W Polsce często to się wiąże ze sprawami ekonomicznymi, nie artystycznymi. Pracując w teatrze państwowym, nie jesteśmy w stanie utrzymać rodziny. O, i tu mamy ten niby blichtr zawodu aktora - brak reform, brak finansowania, brak rozwiązań. Kiedyś byłem w teatrze Jaracza, i wielki mistrz pan Sochnacki właśnie dostał podwyżkę z 12 dolarów na 13, a ja wtedy z 6 na 7 (miesięcznie, oczywiście). Sochnacki powiedział, że dalej jesteśmy w takim czasach, że oni udają, że nam płacą, a my udajemy, że pracujemy. I to nadal trwa, oni udają, że nam płacą, my, że pracujemy. Ale nie ma nigdy tak, żeby aktor chciał wejść na scenę i źle zagrać. Więc idzie i gra, choć pod koniec miesiąca często nie ma za co żyć. Wtedy nam mówią, że mamy satysfakcję.

Czy to, że tak długo grał Pan w "Klanie", było podyktowane właśnie względami ekonomicznymi? Podobno dwa lata intensywnie myślał Pan o odejściu.

- Dwa? 15 lat! Dwa lata to już tak poważnie. Ale zawsze myślałem o tym, że ta rola Ryszarda Lubicza, mimo że była jedną z wielu, które grałem, jest dominująca i bardzo oddziałuje na widzów. To jest ekwilibrystyka, bo w Polsce ludzie mają trudność z oddzieleniem postaci, którą widzą w serialu, od aktora, który tę postać gra. To nie nasza, aktorów, wina. Chociaż może tak, może my tak dobrze gramy, że ludzie aż tak nas utożsamiają z rolami. (śmiech)

Miewał Pan sytuacje, kiedy podczas spektaklu ktoś krzyczał: "O, Rysiek z Klanu"?

- Zawsze jest tak, że przychodzi publiczność, kiedy jesteśmy w teatrze czy idziemy po ulicy, ludzie najpierw kojarzyli postać. Wielokrotnie jednak miałem takie sytuacje, że po spektaklu przychodzili widzowie i mówili, że to niewiarygodne, że jestem zupełnie inny od tego, jak kojarzyli mnie z "Klanu".

Mówił Pan też, że lubił tę postać, że to było ciekawe doświadczenie.

- Nie mam innego doświadczenia, nie mam innego życia. Żyję tu i teraz. Może kiedyś ktoś mnie zapyta, czy nie żałuję roli Ryśka, bo przez to straciłem ileś tam ciekawych propozycji. A ja nie wiem, może straciłem, może nie. Miałem też takie doświadczenie, że grałem w "Do piachu" Kazimierza Kutza i dostałem nagrodę Radiokomitetu za najlepszą rolę męską w 1990 r. Później przez dwa lata nie miałem żadnej propozycji, bo może ludzie bali się, że byłem za dobry. Nie ma gwarancji. Są mody i gusta, w które się trafia albo nie. Można trawestować sonet Szekspira: dogodzisz jednej, wszystkie twoje.

Ale mówi Pan, że nie odcina kuponów od popularności zdobytej dzięki roli Ryśka.

- Wręcz przeciwnie, staram się w tej chwili pokazywać inne twarze. Zastanawiam się, jakby to było, gdybym nie zagrał w serialu. Czy miałbym możliwość pojechania z moimi spektaklami do Kanady, do USA, czy ktoś by mnie gdzieś tam wyszukał. Przyjemnie mi, że ludzie mnie odkrywają z różnych stron. Jedno sobie obiecałem - i moim widzom - że nie pozwolę, żeby mnie zaszufladkowali.

Swego czasu zaszufladkowali Pana internauci. To z powodu komentarzy w internecie nie jest Pan fanem tego medium?

- Internet potrafi wynieść człowieka i go zdeptać. Nie sądzę, żeby to było humanitarne medium. Jest wielu tchórzy na świecie, zakompleksionych ludzi, którzy odbijają to sobie wypisywaniem inwektyw i poniżaniem innych w internecie. Ludzie wypisywali obrzydliwe komentarze nawet po śmierci Jana Pawła II.

Skoro jesteśmy przy papieżach...

- No właśnie, teraz będzie mnie Pani pytać o sprawę wypowiedzi Ewy Wójciak.

No tak, rozmawiamy przecież o tym, jak artysta jest postrzegany w społeczeństwie.

- Ale po co ja mam to komentować? Mój dyrektor skomentował.

Podpisał list?

- Tak. Tylko tu jest pytanie, gdzie się kończy ta prywatność. Bo skoro mówię coś prywatnie, to po Chiny piszę to od razu na Facebooku? Hipokryzja.

Wracając do szufladkowania. Dlatego przyjął Pan rolę w "Mafii dla psa"? Czy dlatego, że cel zbożny?

- Nie zastanawiałem się nad tym. Reżyser był przekonany, że to ja muszę zagrać, i za to jestem mu wdzięczny.

W jednym z komentarzy pod tym filmem na YouTube przeczytałam: "Przepraszam za Rycha, kocham Pana, Panie Piotrze!". Ludzie natychmiast kupili Pańskie nowe wcielenie, zobaczyli innego Piotra Cyrwusa, a czy zawodowo coś się zadziało?

- Ja zawodowo jestem związany z Teatrem Polskim, i tu mi się ciągle coś dzieje. Może coś się zadzieje, odpukać. Chociaż nie jestem przesądny.

Nieprzesądny aktor?

- Zawsze uważałem, że aktor ma się nauczyć roli, a nie deptać kartę. Nie czekam na fajerwerki, jestem na tyle rozgrzany, na tyle mam talentu, że jeśli przyjdą propozycje, to będę się starał jak najlepiej to zrobić. A na koniec powiem tak - idą święta, może to będzie czas na refleksję. To święto odrodzenia, dobry czas na to, by ci, którzy gotują, zajęli się gotowaniem, aktorzy graniem, a dziennikarze pytaniem jednych o gotowanie, a drugich o granie.

Anna Dudek
Polska Dziennik Zachodni
4 kwietnia 2013
Portrety
Piotr Cyrwus

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...