Pistolecik na wodę

"Zbombardowani" - reż: Maja Kleczewska - Narodowy Teatr Stary Teatr w Krakowie

Tyle dziś zostało z teatralnej dzielności Sarah Kane. Plastikowa broń na ciecz, wodniste kulminacje, zakłopotanie rodziny uciechami psotnej pociechy.

Wyznania szczerego entuzjasty teatru

Tyle dziś zostało z teatralnej dzielności Sarah Kane. Plastikowa broń na ciecz, wodniste kulminacje, zakłopotanie rodziny uciechami psotnej pociechy. Ot, wpada Jaś do kuchni, w lepiącą sznycle babcię celuje z plastikowego gnata i pisnąwszy: "Giń, Bruner!" - strzela kocimi siknięciami. I tyle. Babcia, coby nie stresować wnusia, udaje martwą, albo ciężko ranną, po czym spokojnie wraca do sznycli. Jaś jest kontent. Znów był bardzo odważny. 

Odpustowy pistolecik na wodę. Miałem taki. Tato mi go kupił pod Łomżą. W wyreżyserowanych przez Maję Kleczewską "Zbombardowanych" Sarah Kane, gnat wodny okazuje się punktem najbrutalniejszym z brutalnych. W połowie dwugodzinnej psoty teatralnej typu "zbombarduj Brunera" przebrany za brudasa z Klondike aktor Sebastian Pawlak wpada na scenę, portki rozpina, wyjmuje przypominający wodnego gnata sztuczny "drążek" rodzinny i na oczach aktora Krzysztofa Globisza, przebranego za niemającego wzięcia geja z Myślenic - deski Sceny Kameralnej dzielnie rosi kocią stróżką. 

Tak, przypomniała się Łomża za Gierka, przypomniało się dzieciństwo, ale też przyszło wahanie. Oprócz odważnej podobizny chłopa robiącego pipi u Kane jest sto podobnych dzielności. A to wydłubywanie oczek, a to chrupanie wydłubanych oczek, a to spod podłogi wygrzebany trupek dziecka, a to konsumpcja ciałka tegoż, a to ogień ciągły onanizmu, a to wreszcie nieustający refren wszelkiej maści mięsa semantyczno-stylistycznego. Słowem - mocarny barok scenicznej bezkompromisowości kultowo brutalistycznej Kane. 

Początek wahania mego w tym, że z całego tego bukietu pisarskiej dzielności Kane - Kleczewska zostawiła właściwie tylko dzielne pipi brudasa. Tak, czasem ktoś półgębkiem miotnie jakąś krwistą "kurką mać", ale tylko od wielkiego dzwonu. I owszem, Pawlak zmusza Globisza do pochopności w układzie "na Azora", lecz urocza ta scena tak źle jest oświetlona i za tak nieprzenikliwymi fotelami się rozgrywa, że tylko pozostaje wyć: Trzymaj się pan, panie Krzysiu! Trzymaj się pan paprotki! Bo tam są paprotki. 

Teraz tak - z jednej strony prawidłowo, że te pachnące wypchaną trocinami myszą perły teatralne poszły pod nożyczki Kleczewskiej. W końcu jak już koniecznie musi się wystawiać papier od lat trupi, to dobrze usunąć zeń gadżety żenujące. Z drugiej jednak strony - szkoda. Jakby te pingpongowe oczka, zwłoki maluśkie i kanibaliczne cmokania ładnie oświetlić i bibułą okutać - można by całość grać jako poranki dla szkół. Tytuł? "Zbombardowanie Czerwonego Kapturka". Zwłaszcza że mętny seans Kleczewskiej kończy się wejściem aniołków godnych jasełek i wjazdem wypchanego trocinami jelenia, który, drogie dzieci, sztuczny jest, ale sprytnie główkę do was odwraca. 

Cóż, jest jak jest. Brudas robi pipi z gnata na ciecz - a nas lekko niepokoją najświeższe psoty pociechy, zwłaszcza że psoty te od lat są już tragicznie nieświeże. Ale co tam, grunt, że przysłowiowy, totalny Jaś sceniczny Kleczewskiej jest kontent. Znów dzielnie dał do wiwatu. I to wszystko. I tak od początku do końca. Co rozumieć należy: i tak od braku początku - do braku końca. 

Jak teraz widzę, ze zdaniem otwierającym niniejszy felieton coś jest nie tak. Łudzi ono, że u Kane kiedyś było inaczej - mocniej, głębiej, porażająco. Otóż - nie. Jej teatralna dzielność zawsze była dzielnością pistoleciku na wodę. Sceniczne jej kulminacje w istocie były trykaniem babci seriami kocich stróżek. I tylko dzięki jednemu te Kane tomiki dramaturgicznej nieudolności zobaczyły światła scen. Zadziałał stary tik nawiedzonych krytyków, tik uwznioślania papierowego bólu, wszelkiej maści tortur podanych na surowo - realnym bólem autorki, prawdziwymi jej ciemnościami, smołą mózgu, czernią śmierci potwornej. Tak oto niepoczytalne zlepianie frazy kulawej z bólem ciała piszącego na długie lata zmieniło niektóre studentki UJ w wiecznie pyskujące na nas kapłanki Kane i feminizmu. 

Jak wycisnąć dziś papiery Kane - zostają "Zbombardowani" Kleczewskiej. Zostaje, co było tam zawsze. Muł. Znika, co było miodem wyssanym z kija. Zostają dwie godziny katatonicznej nudy teatru bez formy, bez sensownej intonacji, bez struktury, która by miała początek, koniec i środek. Nic. Jeno bełkotliwe trwanie na krawędzi pretensjonalnego naturalizmu i odpustu pod Łomżą. Globisz jako umierający dziennikarz, Sandra Korzeniak znów jako "kobieta ciekawie odklejona" i usmolony Pawlak - mozolnie dukają banialuki o złu świata, wszędobylskim bólu i pęczniejącej obojętności bliźnich. 

A na końcu, jako się rzekło, są blade aniołki, samodzielnie ruszający główką jeleń wypchany trocinami, Globisz z krwawiącymi powiekami (za fotelami musiało być naprawdę fachowo!) oraz Korzeniak przebrana za Matkę Boską Fatimską. Szkoda, że nie za wodę z Lourdes - może to by uleczyło oczy Globisza? Tak, szkoda. A my? 

My jak zwykle. Na widowni aż do finału wyrozumiale udajemy martwych bądź ciężko rannych w brzuch. Niech się Jasio cieszy. Niech na podwórku pochwali się Józiowi, że tak dał do wiwatu, iż starzy padli jak strucle. Po czym wracamy do sznycli. Jasio Jasiem, ale już 21.15. Trzeba wreszcie wsunąć coś konkretnego. 

Narodowy Stary Teatr, Scena Kameralna. Sarah Kane "Zbombardowani". Reżyseria Maja Kleczewska. Scenografia Katarzyna Borkowska. Muzyka Maja Pietraszewska-Koper, Digital Princezz.
(zs)

Paweł Głowacki
Dziennik Polski
4 maja 2007

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia