Płatonow bez tytułu
"Sztuka bez tytułu" - reż: Agnieszka Glińska - Teatr Współczesny w WarszawiePozakręcany Czechow Agnieszki Glińskiej. Nie, to nie jest jakaś nowo odkryta sztuka Czechowa.
To stary, poczciwy "Płatonow", którego autor nigdy nie zatytułował, w Rosji zatem funkcjonuje właśnie jako "Sztuka bez tytułu". Glińska to dziwny przypadek wśród naszych reżyserów. Rówieśniczka Grzegorza Jarzyny, parę lat młodsza od Pawła Miśkiewicza i Krzysztofa Warlikowskiego, zdaje się być bardziej koleżanką po fachu Jerzego Jarockiego czy Zygmunta Huebnera. Czyli po stronie nowoczesnego teatru tradycyjnego, cokolwiek ten oksymoron znaczy. Lubi, jak opowieść rozwija się zgodnie z logiką akcji. Pracuje z aktorami nad psychologią postaci i często osiąga świetne rezultaty na miarę starych mistrzów. Uprawia zatem klasyczny teatr środka przez młodą awangardę podejrzewany o skłonności starcze, a przez obrońców tradycji - o młodzieńczą dezynwolturę. Nigdy jednak nie wpadała z tego powodu w jaskółczy niepokój twórczy. Coś się chyba załamało właśnie w "Platonowie". Jakby nagle pozazdrościła nowemu teatrowi uprawianemu przez rówieśników i już trochę młodszych. Wytrawna stylistka lubiąca trzymać się konwencji jakby poddała się presji stylu zmierzającego do przewracania każdej stabilnej stylistyki.
Po pierwszym kwadransie spektaklu rozpoczętego niemal rodzajową scenką aktorzy usadowili się na krzesłach ustawionych na wprost widowni, by już do końca tego aktu zamienić teatr w próbę czytaną. Może krzywdzę Glińską brzydkim podejrzeniem (pozostając jej gorącym entuzjastą), ale jedynym uzasadnieniem tego pomysłu zdał mi się zamiar upchania maksimum tekstu w i tak długim spektaklu.
Akt drugi wykonany był, o dziwo, znów niemal po bożemu, z pełnym użyciem reżysersko-aktorskich fajerwerków (czyli popisami między innymi Moniki Krzywkowskiej, Damiana Damięckiego, Moniki Pikuly, Janusza Michalowskiego, Dominiki Kluźniak, Andrzeja Zielińskiego). Akt trzeci znów uciekł w inną stylistykę. Salonowe konwersacje poprowadzone w stylu efektu obcości Brechta pomieszane zostały z nagłym naturalizmem finału, ostatnią scenę zaś powtórzono trzykrotnie, jakby ktoś dla zabawy cofał taśmę filmową, choć do śmiechu mało było. Zachodziłem w głowę, co by to miało znaczyć, ale nie wymyśliłem, więc zapewne pora już pożegnać się z inteligencją.
Czechow jest dla Glińskiej tym, kim Gombrowicz z Mrożkiem byli dla Jarockiego albo Thomas Bernhard dla Lupy. Różne jego sztuki przez lata tu i ówdzie wystawiała, z dużym zazwyczaj sukcesem. Może już się trochę znudziła i postanowiła pobuszować i w nim, i w samej sobie? Żeby była jasność: to nie jest tak, że wszystko, co tradycyjne, jest w tym spektaklu lepsze, a wyskoki w stronę demistyfikacji konwencji chybione. Problem tkwi w uchwyceniu logiki sensu tych teatralnych konceptów. Można uznać, że "Płatonow" to tak niespójne i bezkształtne w swoim ogromie dzieło 20-letniego Czechowa, że teatralne materii pomieszanie jest całkiem na miejscu. Marny argument i sam mało weń wierzę.
O treściach i problemach "Płatonowa" nie wspominam, bo każdy przytomny widz powinien je znać. Zaś to, że Glińska zrobiła spektakl o wzajemnych samooszustwach polegających na dziwnej niemożności bycia z tymi, z którymi chciałoby się być, ponieważ po drodze zadało się całkiem z kimś innym, nie zaskakuje, bo Czechow to właśnie napisał, a Glińska unaoczniła.
Osobną sprawą jest Borys Szyc jako Płatonow. Widziałem go już w tej roli dziewięć lat temu, kiedy Glińska robiła "Płatonowa" w warszawskiej szkole teatralnej właśnie z nim, wtedy dyplomantem, w głównej roli. Był olśniewający. Razem ze Zbyszkiem Zamachowskim i jeszcze paroma innymi miłymi osobami zasiadaliśmy wjury łódzkiego Festiwalu Szkół Teatralnych i szczęki nam opadały na widok tego, co tam wyczyniał. Natychmiast daliśmy mu aktorskie Grand Prix. Dziś jest równie wspaniały, ponadto dojrzalszy o Płatonowa, którego przez lata nosił w sobie. Wielka rola. I nikt mi nie powie, że jest inaczej.