Po co być jak Krawczyk?

"Być jak Krzysztof Krawczyk" - reż. Andrzej Mańkowski - Teatr Miejski w Gdyni

Dalibóg, coraz częściej nie pojmuję, jakimi kryteriami kierują się dyrektorzy teatrów i reżyserzy wybierając teksty do realizacji na scenie. Oferta repertuarowa teatrów jest coraz bardziej mizerna i poszukiwanie "polskiego Szekspira" - coraz dramatyczniejsze.

Na scenę wchodzą sztuki słabe, których nie jest w stanie uratować żadna ekwilibrystyka inscenizacyjna. Czy chodzi tutaj o własne reżyserskie ego, czy o złaknioną takowego tematu publiczność ? W Teatrze Miejskim im. W. Gombrowicza w Gdyni gdyński reżyser-dokumentalista filmowy, Andrzej Mańkowski, zrealizował własną sztukę "Być jak Krzysztof Krawczyk", podążając śladem takich realizacji, jak: "Być jak John Malkovich", "Być jak Kazimierz Dejna", "Być jak Marylin Monroe"... Tylko po co być jak Krzysztof Krawczyk ? Średniej klasy piosenkarz, o niezłym głosie, z kilkoma przebojami, uwielbiany przez nasze babcie... Niestety, osnuty na Krawczyku spektakl nie daje odpowiedzi na to zasadnicze pytanie. Wygląda na to, że chodziło o zaprezentowanie publiczności kilku przebojów Pana Krzysztofa w kiepskim wykonaniu i tyle. Dramat tego przedsięwzięcia zaczyna się już od konstrukcji samej sztuki, a raczej scenariusza. Andrzej Mańkowski-autor wymyślił, że głównym bohaterem będzie młody bibliotekarz, Adam Bardziej, który pragnie upodobnić się do swego idola , Krzysztofa Krawczyka. Skąd mu to przyszło do głowy - nie wiadomo. Ten akt "odwzorowania" ma się dokonać ... na weselu. A jak "wesele", to wiadomo: Wyspiański, Wajda, Smarzewski, Wrona...

Ale - do rzeczy. Śpiewający bibliotekarz musi znać "Wesele" Wyspiańskiego i jeżeli damy za partnerkę młodą polonistkę, Agnieszkę Czas, to stosowne cytaty ze znanego dramatu o Polsce posypią się jak z rękawa. A i sam tekst nabierze powagi (skojarzenia!). Eksploatowany ponad miarę literacko i filmowo motyw "wesela" daje się nafaszerować każdą akcją i galerią dziwacznych postaci.

Ale to byłoby za proste i nienowoczesne, dlatego autor konstruuje sztukę w trzech równoległych płaszczyznach. Okazuje się, że akcja wesela to retrospekcja, w którą wkracza raz po raz scena przesłuchiwania uczestników zabawy przez policjanta na okoliczność nagłego zniknięcia głównego bohatera - i to jest terażniejszy czas akcji... Żeby to wszystko jeszcze bardziej skomplikować, Andrzej Mańkowski wpadł na pomysł, że to, co właśnie ogląda ukołysany piosenkami widz, jest tylko... grą komputerową stworzoną przez alter-ego głównego bohatera, siedzące w jego głowie (omamy słuchowe), a w rzeczywistości oglądane przez nas na ekranie w towarzystwie swojego kochanka-geja i w dodatku Szweda... Co jest prawdą, a co grą komputerową ? Czy wystarczy być Krawczykiem, żeby zrozumieć ten filozoficzny dylemat naszej cywilizacji ? Ten bezsensowny i pokręcony materiał literacki nie dawał szans na sensowny i czytelny spektakl.

Ale - stało się. W filmowej Gdyni, w gdyńskim teatrze, promuje się gdynianina-filmowca w podwójnej roli. I wlecze się to wesele na tle teatralnego horyzontu z widoczkiem Gdyni; stereotypowe, do bólu banalne w szczątkowej akcji i działaniach postaci, kiczowate i pełne starych dowcipów i weselnych przyśpiewek, picia na umór, nijakie i pozbawione dobrego teatralnego smaku... Aktorzy nie mają tutaj nic do roboty przy "papierowych" postaciach i źle zbudowanych scenach. Strzępy dialogu wyrwanego z sytuacyjnego kontekstu... No i jest mocno multimedialnie: na scenie dwa ekrany i wodzirej plątający się po scenie z kamerką, żeby widz mógł obejrzeć jakieś filmowe zbliżenie bez związku z tym, co się obok dzieje... Często-gęsto używa się tutaj stop-klatki, aktorzy zastygają jak manekiny, są nawet wampiry po węgiersku i na koniec "chocholi taniec", no bo wiadomo przecież... Chaos zamiast Porządku. Przerost ambicji, ubóstwo środków artystycznego wyrazu, knot. Ani to śmieszne, ani tragiczne. Zagubiony w tym gulaszu główny bohater przeżywa jakieś wewnętrzne katusze, rozdwojenie jaźni i widać, że mu to zafascynowanie Krawczykiem nie wyszło na dobre... Tak naprawdę, nie ma żadnego dramaturgicznego związku między postacią Andrzeja Bardzieja, a żywym Krzysztofem Krawczykiem. Pozostają piosenki, na które reaguje zwłaszcza damska widownia i żal straconego czasu i atłasu... Natomiast żywy Krzysztof Krawczyk, zaproszony na premierę do Gdyni, zrozumiał tylko tyle: "W spektaklu zobaczyłem Polskę z nie najlepszej strony, gdzie alkohol zabiera rozum." I rzeczywiście z tym rozumem u nas nie najlepiej. A i wezwanie, żeby być kimś-tam jest zgoła bezzasadne i teatrowi wbrew.

Pozostał mi jeszcze w oczach Magik, ubrany w złocisty garnitur, puszczający migotliwe i puste w środku bańki mydlane... Niczym symbol tego, co nas uwodzi... A kysz!

Józef Jasielski
dla Dzienika Teatralnego
29 lutego 2016

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia