Po festiwalu

13. Międzynarodowe Spotkania Teatrów Tańca

Znowu się udało. Mamy w Lublinie markową imprezę. Wszystko pięknie, tylko że przez te wszystkie lata nie przybyło nam ani jedno systemowe rozwiązanie, które mogłoby polski taneczny potencjał ukierunkować i dać mu szansę na normalną egzystencję

Znowu się udało. Mamy w Lublinie markową imprezę. Wszystko pięknie, tylko że przez te wszystkie lata nie przybyło nam ani jedno systemowe rozwiązanie, które mogłoby polski taneczny potencjał ukierunkować i dać mu szansę na normalną egzystencję

Trzynaście lat temu pojawił się w Lublinie, dosyć niespodziewanie, festiwal tańca współczesnego: Spotkania Teatrów Tańca. Drugi, po Konfrontacjach lubelski międzynarodowy festiwal, w przeciwieństwie do swojego o rok starszego alternatywnego pobratymca, nie dziedziczył właściwie żadnej tradycji. Od początku skazany był na budowę własnej misji i sieci kontaktów, na zdobywanie dla enigmatycznego wtedy tańca nowej, świeżej publiczności. Profesjonalne (albo aspirujące do profesjonalizmu) grupy tańca współczesnego z Polski można było policzyć na palcach jednej ręki. Różnice pomiędzy zespołami przyjeżdżającymi z Zachodu i zza oceanu a polskimi grupami widoczne były gołym okiem, począwszy od oprawy technicznej, a skończywszy na świeżym, a nie dwudziestoletnim, zakonserwowanym przez żelazną kurtynę, języku tańca.

Uprzejme oklaski, niewygodne pytania

W tym miejscu chciałoby się sentencjonalnie westchnąć: jak wiele od tego czasu się zdarzyło, a jak niewiele zmieniło... Szczupła polska scena tańca rozrastała się systematycznie. Co roku zasilały ją nowe zespoły, w paru co najmniej rzutach pojawiły się dziesiątki młodych, twórczych tancerzy, dobrze wykształconych (najczęściej za granicą, w najważniejszych szkołach i ośrodkach). Publiczność dla tańca jest już dawno zdobyta, więcej nawet, stała się wybredna. Potrafi nagradzać zdawkowymi, uprzejmymi oklaskami spektakle wtórne, a na dyskusjach zadawać choreografom na przemian wnikliwe, złośliwe i niewygodne pytania. Także tym zza "lepszej" granicy - czego doświadczył zamykający 13. festiwal szwajcarski choreograf Marcel Leemann, któremu nie udało się uwieść lubelskiej widowni kolorowym, ładnie opakowanym, nowocześnie oprawionym, ale wyłącznie efekciarskim spektaklem "nebel - leben" ("Życie we mgle").

Ucieczki od samotności we dwoje


I co najważniejsze - potrafimy na Spotkaniach wyłuskiwać z szeregu przyzwoitych propozycji autentyczne, wartościowe wydarzenia. W tym roku kolejny raz serca i umysły zdobyła holenderska choreografka Ann Van den Broek. Jej stworzony dla pary tancerzy spektakl "I solo ment" stanowił klasę sam dla siebie. Otwarty na interpretacje i zagadkowy, kusił możliwościami wejścia w kolejne kręgi lektury. Oczywiście, można było zatrzymać się na poziomie podstawowym, chłonąć niezwykłą ekspresję dwojga aktorów-performerów (Dario Tortorelli i wspaniała Cecilia Moisio), podziwiać w sposób nieoczywisty rozplanowane sceny miłości, przywiązania i obsesyjnych ucieczek od samotności we dwoje. Ale rozszyfrowania domagały się także rozsiane na całej przestrzeni spektaklu zagadkowe tropy, znaki: diagram wykreślany na białej planszy, zielona barwa, fotografie i fotograficzne lampy, nawet i kunsztowna, wielokrotnie złożona struktura zdarzeń. Wszystkim chętnym klucza do wejścia w ten indywidualny system dostarczyła sama autorka choreografii podczas kończącej festiwal dyskusji. Odsłoniła część tajemnicy, historię swojego nieżyjącego brata-fotografa, od którego wspomnienia rozpoczęła proces budowania tej opowieści, nie tylko o miłości, ale i o nigdy nieustającej pracy pamięci.

Iluzja znaczenia jednorazowych wydarzeń

A zatem - znowu się udało? Mamy w Lublinie dzięki Lubelskiem Teatrowi Tańca markową, solidną imprezę, już za rok następna, potem jeszcze jedna Wszystko pięknie, tylko że przez te wszystkie lata nie przybyło nam ani jedno systemowe rozwiązanie, które mogłoby polski taneczny potencjał w odpowiedni sposób ukierunkować, a właściwie - dać mu szansę na normalną egzystencję, a nie skazywać na jałową w gruncie rzeczy festiwalową feerię barw. Kilka lat temu Leszek Bzdyl, szef teatru Dada von Bzdülöw, stały gość Spotkań (także w tym roku) trafnie zdiagnozował to zachwianie proporcji pomiędzy zapewnieniem artystom tańca rzeczywistych możliwości komfortowej pracy a iluzją znaczenia jednorazowych wydarzeń: "Festiwale wysysają pieniądze z codziennej, normalnej pracy. Jak się idzie do urzędu miasta i mówi, że przygotowało się roczny program dwudziestu przedstawień, co dwa tygodnie spektakl, to nie będzie wokół tego szumu. Nie ma znaczenia, że teatr pracuje systematycznie, sprawnie, normalnie". Każdy, najlepszy nawet taneczny festiwal dostarcza wciąż pretekstu do takich rozmyślań, do oczekiwania na moment, kiedy nie tylko festiwale będą miejscem erupcji tanecznych talentów, jedyną w roku okazją do obejrzenia nowych spektakli, umierających po kilka, najwyżej kilkunastu wykonaniach po premierze.

Jeśli chodzi o taniec, to ten sezon może okazać się przełomowy. Podczas Kongresu Kultury dostrzeżono nareszcie drastyczne zapóźnienia w budowie infrastruktury tańca artystycznego, padła obietnica stworzenia - postulowanego przez ekspertów i środowisko - Instytutu Tańca.

Grzegorz Kondrasiuk
Gazeta Wyborcza Stołeczna
17 listopada 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia