Po Julii Capuletti feministki mi już nie zaimponują

Rozmowa z Andrzejem Sewerynem

- Role, które gram, wymagają ode mnie obsesyjnego opętania. Obsesyjnym opętaniem jest też bycie dyrektorem teatru - mówi aktor Andrzej Seweryn, dyrektor naczelny Teatru Polskiego w Warszawie.

Anita Czuprun: Zastanawiam się, czy widzę Andrzeja Seweryna, czy króla Leara...

Andrzej Seweryn: - (śmiech) Aż tak źle z panią? Wolę traktować to, co pani mówi, jako swego rodzaju komplement - bo oto te włosy, ta broda, sposób zachowania kojarzą się pani z moją rolą w "Królu Learze" Szekspira. Trzeba rzeczywiście wielkiej sztuki charakteryzacji, żeby dzisiaj kleić brody. Nie wiem, ile tracę kilogramów w czasie każdego przedstawienia, ale na pewno tracę litry potu, więc obawiam się, że takiego kleju jeszcze nie wymyślono, który by to wytrzymał. Jednocześnie proszę mi wierzyć, staram się nie mieszać zawodu z życiem codziennym, prywatnym. Precyzyjniej mówiąc - nie grać donżuana w warszawskich kawiarniach, kiedy gram Don Juana Moliera, grając w "Burzy" Szekspira - nie udawać czarodzieja na Krakowskim Przedmieściu, czy grając Arnolfa w "Szkole żon", dla "dobra przedstawienia" nie zakochiwać się w 17-letniej dziewczynie z liceum na Pradze. No nie, tak nie jest i mam nadzieję, że jestem przy zdrowych zmysłach.

Nurtuje mnie coś innego -jak to jest grać króla Leara na scenie, potem z niej zejść, wrócić do domu i znowu być Andrzejem Sewerynem. Co zrobić z tym bagażem, który skupia taka rola. Zostawić za drzwiami? Czy może aktor potrafi z nim chodzić, żyć?

- Jako młody aktor myślałem, że jest się w roli od godziny 10 do 14 na próbach, potem ewentualnie w innej roli na próbie od 15 do 18 w telewizji, a wieczorem przychodzi się o 19 do teatru, kończy się przedstawienie i ma się pracę z głowy. Tak myślałem przez lata. Potem, kiedy zacząłem pracować intensywniej i bardziej świadomie, zdałem sobie sprawę, że to nie takie proste. I nie myślę tu o kabotyństwie, o tym, że ktoś udaje innego - że jak gra kalekę, to chodzi po ulicach i kuleje, potyka się. Takie ciekawe doświadczenia można zresztą robić, szczególnie w świecie, w którym nie funkcjonuje się jako osoba publicznie znana. Mnie natomiast chodzi o to, że człowiek - na przykład dyrektor banku czy pani redaktor naczelny, czy pan, który robi zdjęcia, a być może jak pani - jest po prostu obsesyjnie opętany swoją pracą. Role, które gram, wymagają ode mnie pewnego opętania. Obsesyjnego opętania. I nie mówię wyłącznie o ostatnich trzech tygodniach przed premierą.

I co Pan z tym robi?

- Nic. Nic się nie robi. Żyje się z tym, tak jak się żyje w rodzinie, która ma problemy, jak się żyje w kraju, który musi się bronić, bo jest jakaś agresja z zewnątrz, albo gdy człowiek musi sobie poradzić z powodzią, która być może za parę miesięcy nas czeka. Chodzi o to, żeby zachowywać się rozsądnie, nie robić innym krzywdy i sobie samemu, czyli panować nad tym i funkcjonować normalnie. Jeżeli człowiek się kocha z kobietą czy też mężczyzną, to chodzi o to, żeby nie mówić do niego "królu Learze" czy też "moja droga Julio". Myślę, że to jest dużo prostsze, niż może się to wydawać z zewnątrz. Obsesyjne opętanie jest natomiast faktem i tego terminu bym bronił.

Z obsesyjnym opętaniem wiąże się cierpienie?

- Może. Mam przyjaciół w Comedie-Francaise, którzy często wymiotują przed przedstawieniem. To jest jakiś element obsesyjnego opętania. To fizjologia, ciało, które trudno opanować. Jacques Brel tracił chyba ze cztery kilo podczas koncertu. Ale podstawowym zadaniem jest, aby nie sprawiać cierpienia innym. Obsesyjnym opętaniem jest też bycie dyrektorem teatru. Niektórzy uważają, że być dzisiaj dyrektorem teatru to szaleństwo, i dziwią się, że miałem na to ochotę.

Kilka lat temu, gdy obejmował Pan Teatr Polski, był to - jak mówiono - teatr podupadły.

- Interesuje mnie przede wszystkim przyszłość Teatru Polskiego.

Teraz mówi się, że wywindował Pan ten teatr. Jak się Pan w tej roli odnalazł po tym, jak grał Pan we Francji, jeździł po świecie, by w końcu z Paryża trafić na ulicę Karasia 2? I jak teraz po premierze "Króla Leara", która odbyła się kilka dni temu, będzie Pan funkcjonował?

- Wydaje mi się, że sygnały, jakie otrzymujemy od publiczności pięciu pierwszych przedstawień, dowodzą, że nasza praca ma sens. Dorzucamy kilka przedstawień. Mamy publiczność. Nasz "Lear" potwierdza linię repertuarową tego teatru. Potwierdza jej atrakcyjność. Teatr jest bardzo trudnym miejscem pracy, dlatego że ma do czynienia z widzem żywym, który przychodzi bądź nie, który jest ostatecznym sędzią. Ostatecznym sędzią naszej pracy. Każdy widz ma rację. To nie jest łatwy aspekt mojej, naszej rzeczywistości - oto jesteśmy poddani pod sąd tysięcy ludzi każdego dnia. Przez te tysiące spojrzeń oczu, uszu, serc jesteśmy oceniani codziennie. Mogłaby pani tu spytać: "No i co? Jak pan to znosi?".

No właśnie, jak?

- Znoszę, bo trzeba żyć. Przyjmuję to, jestem gotów na bardzo ostre, negatywne krytyki, które znam już z doświadczenia, i na sytuacje, w których są one bardziej wyważone lub nawet wyrazem zachwytu. Wydaje mi się w związku z tym, że te sygnały, które dostajemy po premierze "Króla Leara", umacniają nas. Jestem przekonany, że kiedy ta grupa dwudziestu kilku aktorów wejdzie teraz na scenę, to ich oddechy będą spokojniejsze. Niezbyt wolne, bo Szekspir nie znosi wolnego oddychania, ale że będą oddychali jeszcze głębiej, poruszali jeszcze luźniej. Dlatego że według nas stało się coś ważnego, przede wszystkim dzięki pracy pana Jacques'a Lassalle'a, który jest reżyserem naszego przedstawienia.

Czy Pan się z rolą króla Leara w jakiś sposób utożsamia? Czy ona splata się z Pana własnym życiem?

- Jest mało ról, szczególnie u Szekspira, u wielkich pisarzy, w których te linie życia postaci nie stykałyby się z linią życia aktora. Każda wielka literatura stawia aktora wobec tych dramatów, które rozgrywają się w powieści, wierszu, sztuce teatralnej, pieśni i nagle się okazuje, że chwilami wydaje mi się, że to ja mówię, prawdziwy Andrzej Seweryn, a czasami, że przecież nigdy bym się tak nie zachował, nawet nie jestem królem. Tak się dzieje, naprawdę.

Akurat w Polsce ta rola wydaje się szczególnie nacechowana tragizmem, że wspomnę o Tadeuszu Łomnickim, który zmarł, przygotowując się do niej. Nie zdążył zagrać. Splata się z historią Polski, historią teatru, starości, męskości. To wyzwanie, które przyjął Pan celowo, żeby tego Leara zagrać?

- "Król Lear" jest jednym z najważniejszych tekstów literatury światowej, jednym z najważniejszych tekstów pisarza, bez którego nie można sobie wyobrazić historii teatru, i dlatego wiele teatrów sięga i sięgało do tego tekstu. Mam w pamięci przedstawienie w reżyserii Petera Brooka z Paulem Scofieldem w roli tytułowej. Jeśli chodzi o polskich Learów, to wspominaliśmy ich nieraz. Dobrze jest być uzbrojonym w przeszłość. Dobrze wiedzieć, jak nasi ojcowie pracowali nad takim tekstem. W ogóle warto znać historię naszych ojców - tu jestem innego zdania niż młodzież teatrów w Polsce. Jestem przekonany, że realizacje "Leara", o których wiemy, były zawsze momentami ważnymi w historii teatru. No, weźmy na przykład pierwszą realizację Leona Schillera w 1935 r. właśnie w Teatrze Polskim. Potem to przedstawienie robi Zygmunt Hübner, po lekturze "Szekspira współczesnego" Jana Kotta. Kiedy pan profesor Jerzy Jarocki reżyseruje "Króla Leara" z Gustawem Holoubkiem w roli głównej, to widzowie tego przedstawienia pamiętają je jako obraz, w którym widoczna była współczesność gierkowska. Było wiele innych przedstawień - z Janem Machulskim, wspomnianym Janem Fryczem...

Ze Zbigniewom Zapasiewiczem...

- Z Zapasiewiczem, który grał w reżyserii Jana Cieplaka. Dziś grany jest "Król Lear" w Krakowie w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego. Wszystkie one są inne. Nie ma dwóch podobnych Learów. Często myślę o panu Tadeuszu Łomnickim, którego byłem asystentem w szkole teatralnej. Kocham takie aktorstwo, które jest udawaniem kogoś innego. Cudownym oszukiwaniem widza, zabawą, na którą on się godzi. Koniec, kropka. To znaczy aktorstwo, które polega na tym, żeby mnie nie rozpoznano w roli. Żebym zmienił chód, gest, sposób patrzenia, żebym założył łysinę, założył wąsy. Aktorstwo Tadeusza Łomnickiego jest aktorstwem, które z dzisiejszym teatrem ma niewiele wspólnego. Dzisiaj żeśmy ustąpili przed telewizją i kinem. Dzisiaj aktor, szczególnie młody, jest odzwyczajony od tego, że gra na dużej scenie. Granie na dużej scenie dla mnie jest obowiązkiem, oczywistością. Dzięki Bogu, grałem na największych scenach we Francji czy Anglii, gdzie było dwa tysiące osób i trzeba było mówić tak, żeby mnie słyszano w ostatnich rzędach. Dzięki temu doświadczeniu jestem w stanie zmagać się z tą piękną sceną Teatru Polskiego i z jej widownią, która jest największą widownią pośród teatrów dramatycznych Warszawy. Zdominowanie naszego zawodu poprzez kamery telewizyjne, małe sale, pewien model teatru kameralnego jest również spowodowane ekonomią. Łatwiej jest prowadzić teatr, gdzie są małe sale. To wszystko czyni, że tak zwany teatr wielki, o którym mówił Wyspiański, a który pojawia się czasem na scenach teatrów w Polsce, jest teatrem - jeśli nie awangardowym - to rzadkim i dlatego wydaje mi się, że tym większą powinien być objęty troską.

Chce więc Pan udowodnić, że jest miejsce na klasykę dramatu? Broni Pan tradycji czy rzuca wyzwanie dla współczesnej kultury masowej?

- To nie jest żadne bohaterstwo programować wielkie teksty. Myślę, że jest istotne przypominanie tych tekstów, tekstów podstawowych, co jakiś czas. Jeśli chodzi o repertuar Teatru Polskiego, to żadnych totalnych rewelacji, oryginalności nie dostrzegam. "Irydion" był dla niektórych odkryciem, a dla innych naiwnością z mojej strony. A dla mnie "Irydion" był oczywistością, a jego wystawienie - koniecznością, oddaniem hołdu mojemu szefowi, który nazywał się Arnold Szyfman, ponieważ tym właśnie przedstawieniem otworzył istnienie Teatru Polskiego i po stu latach należało się, aby ten tekst przypomnieć. Po wersjach Jana Englerta, Mikołaja Grabowskiego i innych polskich reżyserów. Czy ja coś chciałem udowodnić? Niczego nie chciałem udowadniać. Uważam, że trzeba grać najważniejsze teksty i tyle. Mierzyć się z nimi i przekonywać polską publiczność, że ich granie nie jest dowodem na jakiś konserwatyzm, zaślepiony, odcięty od współczesności. My wszyscy tu jesteśmy tak samo współcześni jak ci, którzy uważają się za rewolucjonistów teatru polskiego. Nie ma żadnej różnicy między naszym udziałem we współczesności a między panią X czy panem Y, czy mną. Oni inaczej być może widzą rzeczywistość, co innego ich interesuje i to jest absolutnie naturalne. Tylko nie zgodzę się nigdy, żeby powiedziano, że ja żyję w innej epoce. Ja doskonale wiem, w jakiej epoce żyję, i wiem, czemu ma służyć teatr. Ma służyć nie mnie, tylko edukacji narodowej, kształceniu młodego czy starego widza polskiego. Mam obowiązek dać mu do myślenia, do odczucia to, co najwspanialsze w literaturze światowej. A nie zawracać mu głowy np. moimi problemami fizjologicznymi.

Nie wierzę jednak, że dla siebie niczego w graniu ról Pan nie bierze, nie znajduje, że chodzi wyłącznie o edukację narodową.

- Naturalnie. Czy ja będę zaprzeczał, że nie jest mi obojętne, że gram główną rolę? Oczywiście, że nie. Ale to nie ja zaproponowałem, żeby zagrać "Króla Leara" w Teatrze Polskim. Nie ja zaproponowałem, żeby zagrać "Szkołę żon", "Quo vadis" czy "Odprawę posłów greckich". To proponowali mi ludzie, z którymi byłem w kontakcie, reżyserzy. To, że niektórzy z nich powierzali mi akurat takie role? Uznali, że im się przydam. Gdyby uznano, żem tego nie wart, toby mnie nie obsadzali. We Francji nikt nikogo z powodu tego, że ktoś jest sympatyczny, nie obsadza. Podobnie zresztą jest w Polsce. A ja jestem szczęśliwy, spełniony, choć w tym słowie istnieje niebezpieczeństwo. Może oznaczać jakiś koniec. Tak nie uważam.

Co współczesny polski mężczyzna, zabiegany w pracy, po pracy nadużywający wódki czy piwa, może wynieść dla siebie ze sztuki teatralnej?

- To jego problem, co wyniesie. Chce pani, żebym teraz zaprogramował pani mózg czy serce? Mam powiedzieć: "Niech pani pomyśli o tym, o tamtym i pamięta, że po tamtej scenie, jeśli pani poczuje coś innego, niż ja pani każę, to oznacza, że pani jest nierozsądną, niewykształconą, nieczułą, głupią osobą". Jak ja mógłbym cokolwiek komukolwiek takiego powiedzieć? Wychodzę do widza z przekonaniem, że to, co robię, ma sens, że jest to jedna z największych sztuk w historii teatru. Podaję mu, mam nadzieję, w najlepszy sposób, na jaki mnie stać, to danie z mojej kuchni i mówię mu: "Jedz". A tego, co on z niego weźmie, mogę się tylko domyślać. Grałem kiedyś w pięknym przedstawieniu "Biesy" w reżyserii Janusza Warmińskiego, w adaptacji Alberta Camus. Grałem rolę Szatowa i grałem to źle. Konstanty Puzyna, który był wielkim mędrcem teatru polskiego, powiedział: "Wnętrze dobrze, proszę pana, ale na zewnątrz to tak nie bardzo". Któregoś dnia po przedstawieniu wychodzę z teatru, podchodzi do mnie człowiek i mówi: "Proszę pana, poruszył pan we mnie tą rolą najgłębsze pokłady mojego jestestwa, istoty serca i umysłu i chciałem panu podziękować za tę lekcję pokory, którą pański Szatow mi dał".

Jak Pan zareagował?

- Na początku byłem dumny, oto widz podchodzi do mnie, rozmawia. Potem się zawstydziłem, bo nie myślałem o tym tak jak on. Nie wiedziałem, co ja gram, prócz tego, że znam tekst, sytuację, że mniej więcej wiem, o co chodzi. A on mówi, że ja mu dałem lekcję! Trzecia reakcja, myśl była taka: "No, to kochany, teraz do pracy. Staraj się nie ograniczać swojej roli wyłącznie do jednej tylko interpretacji i narzucać ją widzowi". Trzeba otwierać się na tekst i dać widzowi możliwość jak najszerszej interpretacji mojej pracy. Teatr jest sztuką dla myślących.

To dlaczego polski mężczyzna powinien przyjść na "Króla Leara"?

- Odpowiem: Nie masz dosyć telewizji? Nie masz dosyć piwa? Nie masz dosyć hałasu? Nie chcesz się zastanowić nad swoim życiem? Nie masz ochoty na spotkanie z pasjonującymi ludźmi? Czy wiesz, że Szekspir bardzo dbał o widza, żeby się widz nie nudził, bo u Szekspira widz był gotów przerywać przedstawienie, rzucać jajkami? A to oznacza, że to są teksty atrakcyjne. Szekspir nigdy nie zapomniał o widzu! I Molier też. Obok najstraszniejszej sytuacji, najbardziej tragicznej jest także komizm. Bo tak jest w życiu. Bo życie ludzkie nie składa się tylko ze smutnej refleksji, albo tylko z "ha, ha, ha" - i jest pięknie. Z tych powodów - i jeszcze mógłbym mówić o 50 innych - warto przyjść i oglądać np. "Króla Leara".

Myśli Pan, że Szekspir odnalazłby się we współczesnym świecie?

- (śmiech) On by sobie w ogóle nie stawiał takiego pytania. Pisałby to, do czego świat by go prowokował, i tyle. Nie mogę odpowiedzieć inaczej, bo musiałbym analizować: a co by napisał na Twitterze? Czy odnalazłby się w naszym świecie? Przecież on jest wszechobecny!!! Miliony ludzi chodzą na Szekspira, Hollywood ściąga od niego wszystko, co się da. Widziała pani "Króla Lwa"? To co to jest? Hamlet!

Ale może dzisiejszy człowiek różni się od bohaterów Szekspira?

- To interesujące pytanie, bo stawia tezę, że bohaterowie Szekspira to ludzie, których znał, gdy pisał swoje sztuki.

Może tak było.

- Może. Mamy do czynienia z literaturą, wymysłem. Nie wiemy, jakie pasje mieli król Jakub, Maria Stuart czy Elżbieta. Szekspir zostawił nam około 600-700 postaci. Czy oni mają coś wspólnego z dzisiejszymi ludźmi? Oczywiście, nie mieli laptopów, telefonów, samochodów, nie latali na Księżyc, a jednak uważam, że Szekspir wiedział o nas wszystko. A jeśli już tak stawiamy pytanie, to po co w ogóle grać? Po co teatr, jeśli nie widzimy siebie na scenie? Teatr nie jest po to, żeby widzieć siebie tak, jak się jest ubranym. Teatr ma pokazać inne spojrzenie na życie, wyrwać panią z rzeczywistości i pokazać: "Zobacz, jesteś elementem kosmosu. Popatrz na siebie, na świat z innego punktu widzenia niż z poziomu własnego samochodu, laptopa, YouTube czy redakcji". Taki jest mój teatr. Ja chcę, aby widz zobaczył siebie trochę inaczej. Dlatego uważam, że bohaterzy Szekspira są tacy jak my. Jeżeli 14-letnia Julia w XVII w. ofiarowuje się Romeowi i nazywa to zbożnym dziełem, bo uważa, że jej uczucie do niego i Romea do niej jest święte i może się spełnić w akcie miłosnym, które jest dziełem Boga, to feministki nie zaimponują mi dziś mówieniem - często słusznym zresztą - o wolności kobiet. O tym mówi literatura od setek lat. Szekspir. Pewne rzeczy są wieczne, uniwersalne. Oczywiście, każdy ma prawo przyjąć taką wizję teatru lub nie. I widz, i twórca. Modeli teatrów są setki, widzów - miliony.

Tyle że - i są to Pana słowa - aktor do garderoby wraca zawsze samotny. A to się bierze stąd, że nigdy nie wie, z czym odszedł widz.

- Oczywiście. Samotność jest cechą zawodu, który uprawiam. Wiem, że pracujemy w grupie. Wiem, że wiele zależy od grupy. Ale kiedy przychodzę do garderoby, siadam przed lustrem, szykuję się, potem wychodzę na scenę, wracam do garderoby, to ja się nie śpieszę z wyjściem z teatru. Zdarza się, że pięć minut po przedstawieniu nikogo w teatrze już nie ma. Biorę prysznic, idę wolno. Lubię tak. Nie śpieszyć się. Być może w takich okolicznościach powstała ta myśl o samotności.

Nigdy nie zagrał Pan w reklamie. Nie odpowiadały Panu warunki czy też nikt nie śmiał się zgłosić z taką propozycją?

- (śmiech) Propozycja padła. Ale postawiłem zbyt poważne warunki.

"Od razu zastrzegam, że moje słowa będą moją prawdą na dzisiaj. Tu i teraz. Jutro będę formułował myśli w inny sposób". To też Pana słowa. Czy gdybyśmy spotkali się jutro, odpowiedziałby Pan inaczej na moje pytania?

- Jutro byłby problem, bo gram. (śmiech) Teraz spałem półtorej godziny, żeby móc z panią rozmawiać. I jestem zadowolony z tej rozmowy. To rozmowa poważna i udaje mi się dobrze formułować myśli. Ale mówiąc tamte słowa, nie miałem na myśli stanu zdrowia, a raczej moją świadomość, inną niż naukowa. Sztuka nie jest natomiast domeną, w której dwa plus dwa równa się cztery. Odpowiadając na pani pytania, staram się trzymać Ziemi i nie opowiadać głupstw, jakie często słyszę lub czytam o naszym zawodzie. To jednak nie oznacza, że nie jesteśmy poetami, że nie czujemy inaczej, że piękno jest mi obojętne, że wykluczałbym możliwość pewnej ekstrawagancji. I - co najważniejsze - że to zawód ważny dla społeczeństwa, że spalamy się na scenie, że walczymy z widzem, o widza, codziennie. Że warto ryzykować w zawodzie. Tak, moje odpowiedzi nie byłyby tak bardzo inne. Ale nie byłoby też tak, że dziś powiem, że Putin ma rację, a jutro - że nie. Takim idiotą nie jestem.

Anita Czupryn
Polska Metropolia Warszawska
12 maja 2014
Portrety
Andrzej Seweryn

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...